Tadeusz Płużański
Prochy trzech prezydentów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej na uchodźstwie: Władysława Raczkiewicza, Augusta Zaleskiego i Stanisława Ostrowskiego, zostały sprowadzone do Polski z cmentarza Lotników Polskich w Newark w Wielkiej Brytanii. To ważna dla Polaków symbolika, ale czy pociągnie za sobą coś więcej? Restytucję polityczną i prawną (nowa konstytucja) prawdziwie wolnej i niepodległej ojczyzny, jaką była II RP?
Trzej mężowie stanu spoczęli w nowo powstałym Mauzoleum Prezydentów RP na Uchodźstwie w Świątyni Opatrzności Bożej. W jednej z krypt tej świątyni od 2010 r. (po katastrofie smoleńskiej) jest pochowany ostatni „londyński” prezydent Ryszard Kaczorowski. Teraz jego doczesne szczątki, podobnie jak szczątki małżonki, byłej pierwszej damy Karoliny Kaczorowskiej, zostaną przeniesione do utworzonego mauzoleum. Obok nich znajdą się także symboliczne groby pozostałych prezydentów: Kazimierza Sabbata, pochowanego na cmentarzu Gunnersbury w Londynie, i Edwarda Raczyńskiego, spoczywającego w rodowym mauzoleum w Rogalinie w Wielkopolsce.
Kazimierz Sabbat 19 lipca 1989 r. ok. godz. 19 wyszedł z siedziby prezydenta RP na uchodźstwie w Londynie przy 43 Eaton Place SW1, udając się do domu przy 38 Parkside koło Wimbledonu. W drodze do stacji metra Sloane Square o godz. 19.20 zasłabł i upadł, po czym został przewieziony do szpitala Westminster, gdzie stwierdzono zgon. Przyczyną śmierci był zawał serca. Zdarzyło się to po nadejściu z Polski informacji o wyborze przez Sejm kontraktowy w Warszawie komunistycznego zbrodniarza Wojciecha Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta PRL.
Okrągłostołowcy chcieli budować PRL bis
Piękny, dostojny, godny pogrzeb prezydentów za nami. Przed nami ważna rocznica. 103 lata temu, 26 listopada 1919 r., urodził się w Białymstoku wspomniany już Ryszard Kaczorowski, następca Kazimierza Sabbata, wcześniej minister ds. krajowych. W młodości harcerz, komendant Szarych Szeregów w tym mieście, więzień sowieckich łagrów, uczestnik bitwy pod Monte Cassino.
Do historii przeszedł przede wszystkim jako ostatni prezydent II Rzeczypospolitej na uchodźstwie. Podczas sowieckiej okupacji młody Ryszard miał wiele szczęścia. Po aresztowaniu przez NKWD 17 lipca 1940 r. i więzieniu najpierw w Białymstoku, a potem Mińsku, po dwudniowym procesie 1 lutego 1941 r. Najwyższy Sąd Białoruskiej Republiki Sowieckiej skazał go na karę śmierci. Sto dni czekał w celi śmierci na egzekucję, kiedy przyszła zmiana wyroku na 10 lat zesłania. Wywieziony na Kołymę, wolność odzyskał po podpisaniu układu Sikorski–Majski.
Po wydostaniu się z nieludzkiej ziemi z armią gen. Andersa i kampanii włoskiej pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii, gdzie ukończył Szkołę Handlu Zagranicznego i przez 35 lat pracował jako księgowy. Od 19 lipca 1989 r. do 22 grudnia 1990 r. pozostawał głową państwa na wygnaniu. Kaczorowski wrócił ostatecznie do ojczyzny, a zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Jego zwłoki zostały podmienione.
Największym cieniem na współczesnej Polsce położyło się to, że ostatni prezydent II RP nie został pierwszym prezydentem III RP. 22 grudnia 1990 r. prezydent Kaczorowski dokonał tylko symbolicznego gestu: przekazał insygnia prawowitej, konstytucyjnej władzy nowo wybranemu prezydentowi Lechowi Wałęsie. Były to: chorągiew RP, pieczęć Kancelarii Prezydenta, oryginał konstytucji z 1935 r. oraz Order Orła Białego. Odbyła się w tym celu wielka uroczystość na Zamku Królewskim w Warszawie. Wielka, ale z biegiem lat coraz bardziej ukrywana, bo Wałęsie ani reszcie okrągłostołowców nie zależało, aby wracać do jakiejś przedwojennej Polski, jej prawodawstwa i tradycji. Chcieli budować PRL bis.
Polska Urbana
A powinno być zupełnie inaczej. Należało najpierw przywrócić obowiązującą niezmiennie od dziesięcioleci konstytucję kwietniową z 1935 r. W miejsce konstytucji stalinowskiej, napisanej w Moskwie i ogłoszonej przez komunistów, nigdy niewybranych przez Polaków w żadnych wyborach. Czy bowiem nielegalna, uzurpatorska władza może stanowić legalne prawo?
I druga fundamentalna sprawa: po przywróceniu polskiego – zamiast komunistycznego – prawa automatycznie władzami Polski stawali się rząd RP na uchodźstwie i prezydent. Ta władza, która funkcjonowała po 17 września 1939 r. najpierw w Rumunii, potem we Francji, a wreszcie przetrwała dekady w Wielkiej Brytanii, zachowała ciągłość II RP – prawdziwie niepodległego państwa polskiego. W przeciwieństwie do tzw. Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, która była sowiecką kolonią, całkowicie zależną od Moskwy.
A przynajmniej należało Polaków z Londynu: prezydenta, ministrów, przedstawicieli partii politycznych – prawowitych reprezentantów Rzeczypospolitej (w przeciwieństwie do komunistów) – zaprosić do współrządzenia. Niestety, z Polską Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego, Daszyńskiego, a potem Kaczorowskiego, Sabbata, Andersa, wolną Polską wolnych Polaków, przy Okrągłym Stole wygrała Polska „ludowa” funkcjonariuszy, agentów i poddanych Kremla: Bieruta, Gomułki, Jaruzelskiego, Kiszczaka i Urbana. Ten stan w wielu aspektach – przez brak powszechnej dekomunizacji – trwa do dziś.
Skończył się komunizm?
28 października 1989 r. Joanna Szczepkowska w „Dzienniku Telewizyjnym” TVP stwierdziła: „Proszę państwa, 4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm!”. Tylko czy na pewno?
Czy w tym przypadku racji nie ma jeden z towarzyszy? Konkretnie towarzysz Włodzimierz Czarzasty: „Wyście się z nami, k…wa, przy Okrągłym Stole i 4 czerwca 1989 roku dogadali!”. Ten sam Czarzasty, który w 2019 r. na konwencji komunistów w Katowicach wychwalał PRL i dziękował okupacyjnej armii bolszewickiej za „wyzwolenie”. Wyzwolili was – komunistów, Polaków zniewolili.
Czym jest zatem rok 1989? To pseudoświęto wynikające z kontraktu pseudoelit, dogadania się ówczesnych komunistów z byłymi komunistami przy Okrągłym Stole. Dlatego trudno się dziwić, że ci uzurpatorzy całkowicie odrzucili dorobek II Rzeczypospolitej, wyrzucili do kosza rząd londyński i konstytucję kwietniową.
Okrągłostołowe „elity”, zamiast odwołać się do legalnej, obowiązującej niezmiennie konstytucji kwietniowej, wybrały kontynuowanie konstytucji, na której osobiście poprawki nanosił Józef Stalin. Bo dzisiejsza konstytucja tzw. III RP – tak zażarcie broniona przez ludzi zmagających się wciąż z syndromem homo sovieticus – jest kontynuacją stalinowskiej ustawy z 1952 r.
Pierwszy niekomunistyczny rząd?
12 września 1989 r. Sejm powołał rząd pierwszego niekomunistycznego prezesa Rady Ministrów w Polsce od zakończenia II wojny światowej. Ten oficjalny przekaz to jednak nieprawda.
Media głównego nurtu do dziś ukrywają informacje o Tadeuszu Mazowieckim z lat powojennych. A ten „pierwszy niekomunistyczny premier” był wówczas gorliwym apologetą sowieckiego zniewolenia Polski, który produkował haniebne artykuły potępiające Żołnierzy Wyklętych i torturowanego przez bezpiekę biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka.
„Antykomunista” Mazowiecki pisał: „Wychowanie nacechowane podejrzliwością i wrogością wobec postępu społecznego, atmosferą środowiska społecznego rozniecającą lub choćby tylko podtrzymującą bezwzględną wrogość wobec osiągnięć społecznych Polski Ludowej, wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem – oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. (…) nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. bp. Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej i kierowały w tej działalności jego postawą”. Tym smutniejsze jest to, że Mazowiecki znał osobiście bp. Kaczmarka.
Po 1989 r., kiedy takich obrzydliwych tekstów ani Mazowiecki, ani jego zwolennicy nie mogli już ukryć, „pierwszy niekomunistyczny premier” tłumaczył: „Byłem na tym procesie, miałem kartę prasową. Biskup obciążał siebie i wszystkich naokoło, i to mną wstrząsnęło. Nie spodziewałem się, że można siebie i innych tak dalece oskarżać. To było poniżające. Widziałem, że był nerwowy, ale nie przypuszczałem, że znajdował się na środkach farmaceutycznych. Niestety, uwierzyłem w prawdziwość stawianych mu zarzutów. Byłem przekonany, że Kościół w Polsce musi się odnaleźć. Dlatego po procesie napisałem artykuł, jaki napisałem”.
Polityka grubej kreski
Żołnierzy Wyklętych oskarżał Mazowiecki – razem z Zygmuntem Przetakiewiczem – o pragnienie ugodzenia „bezpośrednio w życie gospodarcze i polityczne kraju drogą dywersji i sabotażu”. Porównywał ich z „hitlerowcami, oprawcami z Dachau, Oświęcimia i Mauthausen”. Po leninowsku usprawiedliwiał ich mordowanie: „Byłoby jakąś ahistoryczną, sentymentalną ckliwością nie widzieć tego, że każda wielka przemiana dziejowa pociąga za sobą ofiary także w ludziach. Każda rewolucja społeczna przeciwstawia sobie tych, którzy bronią dotychczasowego porządku rzeczy, i tych, którzy walczą o nowy”.
Późniejszy premier atakował także legalny polski rząd w Londynie, nazywając go „rewanżystowskim” i „agenturalnym”: „Ideologia lancy ułańskiej na usługach kapitalistycznej wolności zasłoniła im historyczną szansę wydobycia Polski z wielowiekowych zaniedbań cywilizacyjnych. (…) kierują się zazdrością, nie mogąc znieść, że nowa rzeczywistość w Polsce tworzona jest nie przez „fraki, ale kombinezony robotnicze, nie proporczyki kawaleryjskie, ale kielnie murarskie”.
To zresztą niejedyne prokomunistyczne teksty podobno niekomunistycznego premiera Tadeusza Mazowieckiego.
Tę niewątpliwą rysę na życiorysie mógł wszakże jako premier tzw. III RP zmazać rzeczywistym odcięciem się nowo tworzonego demokratycznego państwa od komuny. Niestety, Mazowiecki wybrał politykę grubej kreski, a więc braku jakichkolwiek rozliczeń z przeszłością. I tak w „pierwszym niekomunistycznym rządzie od września 1939 r.” zasiadali komunistyczni aparatczycy, a nawet zbrodniarze. Czesław Kiszczak zachował z czasów PRL tekę szefa MSW, Florian Siwicki szefa MON. Czyli jaki to przełom? Antykomunizm z komunistami w rolach głównych?
To wtedy z dymem szły akta bezpieki i uwłaszczała się nomenklatura. Dlatego pierwszym rządem niepodległej Polski był gabinet Jana Olszewskiego, wyłoniony w 1991 r. w wyniku pierwszych w pełni demokratycznych wyborów, a nie na mocy kontraktu Okrągłego Stołu.
Polski Londyn patrzył na to, co dzieje się w Polsce. Często z niepokojem. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1990 r. Ryszard Kaczorowski stwierdził: „Patrzymy na pokojową przebudowę życia politycznego w naszym kraju ze zrozumiałym zniecierpliwieniem, bo chcielibyśmy, aby cel, dla którego pozostaliśmy i pracowaliśmy poza krajem, został osiągnięty jak najszybciej”.
Gdy w połowie lutego 1990 r. do Londynu przyjechał premier Tadeusz Mazowiecki, spotkał się w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym z działaczami Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Nie doszło jednak do zapowiadanego spotkania z prezydentem Kaczorowskim.
„Prezydent Kaczorowski wraz ze swoim rządem zaproponował spotkanie z delegacją polską (…) z zachowaniem ceremoniału »wejścia prezydenta RP« – co premier Mazowiecki uznał za poniżające wobec prezydenta Jaruzelskiego, swojego rządu i państwa” – czytaliśmy w ujawnionym przez Wojskowe Biuro Historyczne dokumencie MON.
Dwa pałace – wybór tradycji i drogi
22 lipca 1955 r. Józef Cyrankiewicz, premier komunistycznego rządu PRL, i sowiecki ambasador Pantelejmon Ponomarenko oświadczyli, że uważają wybudowany przez Związek Sowiecki w stolicy Polski Pałac Kultury i Nauki za symbol wieczystej, niewzruszonej przyjaźni narodów sowieckiego i polskiego. Na pl. Defilad, jak dziś na pl. Czerwonym w Moskwie, paradowały ruskie czołgi. Huczały ruskie armaty.
22 lipca wybrano nieprzypadkowo: to rocznica zniewolenia Polski przez Sowietów (wydania komunistycznego manifestu PKWN; potem święto Polski Ludowej). A PKiN „jest znakiem upokorzenia narodu polskiego i wyrazem pogardy dla – de facto – okupowanego w latach PRL »prywislianskogo kraja«” – napisali ludzie kultury, nauki i mediów, protestując przeciwko wpisaniu pałacu (2 lutego 2007 r.) do rejestru zabytków (ale wiadomo, że pałac z tego rejestru można też wypisać – wystarczy chcieć).
Pomysł Stalina realizował Wiaczesław Mołotow. PKiN od początku był kiczem: miał połączyć styl krakowskich Sukiennic, kamienic z Kazimierza Dolnego, pałacu w Nieborowie, ratusza w Chełmnie i oczywiście pałaców sowieckich. Wysokość – 230 metrów. Na więcej nie zgodzili się sowieccy „bracia” – PKiN nie mógł być wyższy od Moskiewskiego Uniwersytetu im. Łomonosowa.
7 marca 1953 r. nadano mu imię darczyńcy – zmarłego Józefa Stalina. Na placu miał również stanąć jego pomnik. Szczęśliwie z pomysłu zrezygnowano, bo zapewne stałby tam dalej.
„Będzie trwał tak jak miłość do dziecka. (…) Będzie trwał tak jak przyjaźń radziecka” – pisał… Jan Brzechwa. I tak PKiN trwa kolejne dekady. Tak jak nieosądzeni zbrodniarze komunistyczni, którym płacimy ogromne resortowe emerytury. Ale nie wszystkim się on podoba. Władysławowi Broniewskiemu skojarzył się z „koszmarnym snem pijanego cukiernika”. A słynne określenie „Pekin” wymyślił Leopold Tyrmand – jako nawiązanie do nazwy pewnej przedwojennej kamienicy, w której funkcjonowała agencja towarzyska.
Czy wiedząc to wszystko, „dar Stalina” ma pozostać symbolem Warszawy? Dla wielu ważniejszym niż Syrenka czy Zamek Królewski? Chyba że chcemy, aby nadal tak głęboka była polsko-sowiecka przyjaźń?
Skoro odbudowujemy Pałac Saski, symbol Rzeczypospolitej, jej armii, powinniśmy czym prędzej rozebrać pałac Stalina. Pałac II RP musi wygrać z pałacem PRL.
A skoro prochy legalnych prezydentów Rzeczypospolitej trafiły do Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, to z Powązek Wojskowych w Warszawie powinno wreszcie zniknąć mauzoleum pseudoprezydenta, namiestnika i agenta Moskwy Bolesława Bieruta.