Ryszard Czarnecki
Skrajna bieda na Madagaskarze i olbrzymie środki finansowe ze strony szeroko rozumianego Zachodu: międzynarodowych instytucji finansowych, orga-nizacji typu UE i ONZ, poszczególnych państw. Pieniądze te znikają. Pomoc jest nieefektywna, korupcja bardzo duża, a dodatkowo często instytucjom zachodnim wystarczy rozliczenie na papierze, nawet jeśli pompy wodne nie działają, a niektóre inwestycje funkcjonują tylko na zdjęciach.
Madagaskar. Słynny targ w centrum stolicy Antananarivo. Pierwszy powstał tutaj już w 1787 r. Ostrzeżenie od miejscowych: nie można robić żadnych zdjęć, bo od razu zniszczą aparat. Kupujemy sok z trzciny cukrowej. Jest słodki, orzeźwiający, smaczny i… niedrogi: za pięć tysięcy ariarów – lokalnej waluty, czyli za mniej więcej 2,5 euro można wypić dziesięć szklanek! Kosztuję też tutejszych ciastek. Składniki: orzechy, cukier. Bardzo dobre. Na dietę jednak nie polecam. Osobna część „marketu” to targ warzyw i owoców. Odbywa się codziennie. Wewnątrz targu – domowo, pranie na rusztowaniach. Na targ można wejść także od strony alei Niepodległości – głównej ulicy Antananarivo. Śmierdzi na niej przeraźliwie benzyną. Ale przede wszystkim czuć coś znacznie gorszego: straszną biedę. Potem okaże się, że ta w stolicy jest niczym w porównaniu z tą na południu kraju. Ale dziś widzę tę i robi to przygnębiające wrażenie. Na koniec mojej wyprawy kobieta ostrząca nóż o kamienny słup trakcji elektrycznej. I to też robi wrażenie.
Mój przewodnik nazywa się Donne Andriatsilavina – to dopiero początek jakże wyjątkowych na tle innych krajów malgaskich nazwisk. Mówię do niego w jego języku: „Misa-otra anao”, czyli „dziękuję”.
Uroki malgaskich imion
Dzień powszedni. Jadę na spotkanie z przewodniczącym Senatu w asyście policji. Stróże prawa są tu bogiem. Malgasze słuchają ich bez szemrania. Zainteresowanie budzi flaga UE na samochodzie. Po drodze wielki ludzki ocean w porównaniu z niedzielą – i dużo kościołów wśród tego mrowia. Zauważam w samym centrum miasta kamienną tablicę ku czci stolicy komunistycznego Wietnamu Ho Chi Minha. W siedzibie tutejszej izby wyższej, którą po kilku latach niepodległości zlikwidowano na parędziesiąt lat, wśród portretów tutejszych marszałków Senatu widzę, że jeden z nich miał na imię Ivan. Wracając ze spotkania, mija mnie samochód z nazwiskiem właściciela jakiejś miejscowej firmy. Imię Dimitri…
Kątem oka dostrzegam w środku stolicy (!) ubranie suszące się na trawie. Jednak teraz skupiam się na notowaniu barwnych imion obywateli Madagaskaru. Kobiety to m.in.: Miranto, Esperance, Henri (sic!), Niella Anja, Rija, Sahondra, Ketakandriana, Baomiavotse, Vahinala, Hanta. Mężczyźni z kolei to choćby: Herimanana, Ndranto, Tsiory Hasina, Tefinjanahary, ale też swojskie Jean Andre – jeszcze przykład kolonialnych, francuskich wpływów.
Znikające pieniądze Zachodu
Prezydent państwa ma niewiele ponad czterdzieści lat, ale kluczowe stanowiska w jego administracji zajmują osoby jeszcze młodsze. Dyrektorem gabinetu głowy państwa jest na przykład pani Raharanirina. Nie pamiętam, czy to ona mówiła, że według oficjalnych statystyk ponad 50 tys. dzieci na Madagaskarze to ofiary przemocy i eksploatacji. Ale wydaje mi się, że to zaniżone szacunki i oczywiście o tej ciemnej stronie własnego państwa pani od prezydenta nie wspomina… Lot na południe tej olbrzymiej wyspy. Skrajna bieda, olbrzymie środki finansowe ze strony szeroko rozumianego Zachodu: międzynarodowych instytucji finansowych, organizacji typu UE i ONZ, wreszcie poszczególnych państw – i pieniądze te znikają. Pomoc jest nieefektywna, korupcja bardzo duża, a dodatkowo często instytucjom zachodnim wystarczy rozliczenie na papierze, nawet jeśli pompy wodne nie działają, a niektóre inwestycje są tylko na zdjęciach.
Barwy Madagaskaru
Mam lecieć trzy godziny, ale z międzylądowaniem po 90 minutach. W maleńkim samolocie jest dwóch pilotów i siedmiu pasażerów. Przed lotem każą nam się… zważyć! Mamy chyba nietęgie miny. Wcześniej poinformowano, że możemy wziąć tylko jedną torbę, maksimum pięć kilo, lepiej mniej. To nie nastraja zbyt optymistycznie przed lotem. Można się tylko modlić, aby pozostali pasażerowie byli szczupli. Dodatkowo pilot przed startem wyjątkowo długo wertuje instrukcję obsługi maszyny, w której już siedzimy. Jest tak mało miejsca między siedzeniami, że można się przecisnąć tylko z najwyższym trudem, idąc bokiem. Start. Doskonała widoczność. Najpierw ziemia jest czerwona, potem zielona. Lecimy nad brzegiem Oceanu Indyjskiego, który kontrastuje kolorystycznie z bijącą po oczach zielenią, bielą plaży i granatem jezior. Lecąc ze stolicy, zostawiamy po prawej ręce Moramangę, przelatujemy nad Ambatolampy, Antsirabe, Ambositra, odbijamy w lewo, zostawiając za sobą Tongasoa. Po prawej mam miejscowość Chilava, po lewej Nosy-Varika i w końcu lądujemy w nadmorskiej Mananjary. Jest tu ponoć świetna restauracja, ale moja podróż na Madagaskar nie jest – może niestety – turystyką gastronomiczną i potraw w owej knajpie nie skosztuję.
Samolot tankuje, mam pół godziny przerwy, lotnisko graniczy z plażą – zjawiam się na niej na chwilę. Na plaży nie ma żywej duszy, ale nagle na horyzoncie pojawia się stado krów. Zmierzają w moim kierunku. Nie zwracając na mnie żadnej uwagi, flegmatycznie przechodzą dalej. Ale jedna z nich załatwia się wprost na moją marynarkę, którą właśnie zdjąłem… To niestety na pewno zapamiętam.
Startujemy znad Oceanu Indyjskiego, lecimy nad Manakara, ale nie dolatujemy do Farafangany, odbijamy na Vangaindrano. Swoją drogą nazwy tych miast i miejscowości brzmią niczym z bajek dla dzieci. Po kolejnej 1,5 godziny lądujemy w Berenty, zostawiając po prawej Betrokę, a za nami, ale też po prawej Manabe. Po lewej ma być lotnisko w Fianarantsoa. Tylko gdzie to lotnisko? Samolot schodzi do lądowania, a pasa nie widać. Dostrzegam go może 20 m nad ziemią.
Wita nas gubernator i zespół muzyczny. Wsiadamy do jeepów. Bardzo wyboista, piaszczysta, czerwona od koloru piasku droga. Dzieci pasą krowy. Kobieta jak z fotograficznego stereotypu Afryki z wielkimi pakunkami na głowie. Dwa jaki ciągną wóz z dwoma tubylcami. Kolejne jaki i beczki z najcenniejszym tu towarem – wodą. 30 km terenowego rajdu. Wioska. Szpaler wysokich kaktusów po obu stronach. Dzieci zbiegają się zewsząd, stojące w pobliżu kozy i krowy obojętnie przeżuwają. Szkoła utrzymywana ze środków ONZ, 25 nauczycieli na etatach. Jeden z blisko 1000 projektów Narodów Zjednoczonych. Przed budynkiem flaga Madagaskaru: biały lewy pas na całej szerokości, po prawej czerwony u góry, zielony u dołu.
A ja sobie myślę: czy te dzieciaki i ich nauczyciele oraz władze i urzędnicy ONZ, którzy utrzymują tę szkołę, wiedzą, że „królem Madagaskaru” był szanowany przez tubylców, a zabity przez Francuzów nasz rodak Maurycy Beniowski? Czy wiedzą, że jednym z raptem pięciu błogosławionych w dziejach Kościoła katolickiego na Madagaskarze był polski zakonnik, jezuita ojciec Jan Beyzym, założyciel pierwszego leprozorium, w którym zresztą mieszkał wraz z chorymi, i jednego z pierwszych szpitali na wyspie?