Ryszard Czarnecki
Z królem Lesotho Letsie III rozmawiam w jego rezydencji. Jest skromniejsza niż budynek, w którym mieści się rząd z kancelarią premiera i MSZ na czele. Tak jakby w ten sposób ktoś chciał zaznaczyć, która władza – królewska czy wybieralna – jest ważniejsza. A przecież monarcha ma tu wielokroć większą rolę niż król Karol w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, którego Lesotho było kiedyś kolonią. Tam, nad Tamizą – 10 Downing Street – siedziba premiera Jego Królewskiej Mości jest znacznie skromniejsza, o czym mogłem się naocznie przekonać, niż królewskie pałace brytyjskich monarchów. I właśnie w Londynie, jak i w Maseru, stolicy Lesotho, ci ze skromniejszych rezydencji mają realną władzę…
Jego Królewską Mość pytam o wojnę w Europie Wschodniej. W odpowiedzi słyszę, że jego rząd tym się nie zajmuje, ale rosyjska agresja absolutnie nie powinna się zdarzyć. Parę razy używa słowa „inwazja”. Podkreśla, co ważne w kontekście nielegalnej inkorporacji czterech regionów Ukrainy, integralność terytorialną państwa ukraińskiego. Król Letsie III swoim klasycznym oxfordzkim angielskim dobitnie mówi, że Rosja powinna się wycofać z tych terenów. Ale też szczerze przyznaje, że nie wie, jak to zrobić. Monarcha jest, jak się okaże za parę godzin, znacznie lepiej zorientowany w kwestii tej wojny niż nieznająca podstawowych faktów minister spraw zagranicznych pani Matsepo Ramakoae.
Lesotho jak Watykan i San Marino
Królestwo Lesotho, w którym ląduję po blisko 24-godzinnej podróży na trasie Warszawa–Zurych–Johannesburg–Maseru, jest państwem wyjątkowym. Po pierwsze dlatego, że jako jedyne na świecie w całości (!) położone jest na wysokości ponad 1000 m n.p.m. Najniższy punkt to 1400 m n.p.m. – dla porównania w Nepalu to 64 m, choć najwyższym jest Mount Everest. Po drugie dlatego, że jest enklawą na terenie innego państwa – Republiki Południowej Afryki. Tylko dwa inne kraje są w takiej sytuacji: położone na terytorium Republiki Włoskiej Watykan i San Marino. Po trzecie żaden chyba inny kraj nie ma w oficjalnej dewizie słowa „deszcz”. Tymczasem dewizą kraju, który kiedyś nazywał się Basuto, są trzy słowa w jednym z jego dwóch oficjalnych języków – sotho (drugim jest angielski): „Khotso, Pula, Nala”, czyli „Pokój, Deszcz, Dobrobyt”. Wreszcie dlatego Muso oa Lesotho, czyli Królestwo Lesotho, jest wyjątkowe, bo jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, a byłem w blisko setce krajów, aby starszy, siwy gość ze straży granicznej na widok polskiego paszportu powiedział, kiwając głową z najwyższym uznaniem: „Lewandowski! Lubański! Kazimies Deyna”… Nie kryję, od razu poczułem się imperialnie.
Zielone wzgórza królestwa
Jednak wcześniej na lotnisku wita mnie król Letsie III, a raczej jego portret. Poniżej portret premiera dr. Moekstsi Majoro. Jego Królewska Mość wygląda majestatycznie. Prezentuje się godnie szczególnie na tle prezesa tutejszej Rady Ministrów. Może wygląd to istotne kryterium przy wyborze premiera…
Jest początek października i choć ranek w Johannesburgu po dziesięciogodzinnym locie z Europy wita nas gorącem, to w Maseru późnym popołudniem nie jest wilgotno, nie ma żaru, jest ciepło, ale nie za bardzo. To inne doświadczenie niż w kilkunastu krajach Afryki, w których byłem, a w których spływało się potem natychmiast po wyjściu z samolotu, i to nawet w nocy. Może z wyjątkami w postaci Kenii i Namibii. Wszędzie żywa zieleń. Po prawej wzgórza, po lewej wzgórza, ale tak naprawdę to, co jest pośrodku, czyli wydawałoby się nizina, też jest wyżyną, bo leży kilometr nad poziomem morza.
Na lotnisku, potem na ulicach i w końcu w hotelu widzę, że mieszkanki tego kraju o powierzchni przeszło 11 razy mniejszej niż Polska nie są fanatyczkami diety i wiele z nich mogłoby startować w konkursach dla puszystych pań. Z okien busiku wiozącego mnie z lotniska do hotelu Avani patrzę nie tylko na krajobrazy, ale też na ludzi. Nastolatek z dającą cień na głowie zieloną gałązką niczym z greckim laurem. Gromady chłopców grających w piłkę. Blisko dwudziestokilometrowa trasa z lotniska Maseru-Moshoeshoe do centrum nie dłuży się wcale, choć auto co chwilę gwałtownie hamuje, aby z wolna pokonać wielkie dziury na drodze. Slalom między kraterami robi wrażenie.
Brytyjskie dziedzictwo
Jest wtorek, ale tu jest święto, bo to Dzień Niepodległości, uzyskanej od Brytyjczyków w 1966 r., a więc w roku, w którym państwo polskie obchodziło swoje 1000-lecie. Na ulicach i wzdłuż drogi na lotnisko są tłumy, nie tylko dlatego, że to święto narodowe: przyjeżdżam tutaj na finiszu kampanii wyborczej – za trzy dni wybory do dwuizbowego parlamentu. Zresztą ustrój wzorowany jest na brytyjskim: też król, też senat, też izba niższa.
Tłumy są dwukolorowe: zwolennicy Kenako w niebieskich koszulkach i ich oponenci w czerwonych. Kobiety w wyborczych T-shirtach tańczą wprost na ulicach. Tak, kampania wyborcza w Lesotho przebiega zupełnie inaczej niż w Europie.
Moją uwagę zwracają przedpotopowe wysokie drewniane słupy telegraficzne, takie jak pół wieku temu czy więcej w Polsce. Na jezdni ekwilibrystycznie porusza się młody chłopak z wielkim talerzem z szaszłykami, umiejętnie starając się znaleźć miejsce między sunącymi w obie strony samochodami terenowymi, które są tutaj głównym środkiem lokomocji. Dalej przy drodze nastolatek sprzedaje pomarańcze. Podziwiam ukształtowanie terenu. Tyle że samochodem na tych wertepach trzęsie niemożebnie, do tego stopnia, że prawie nie sposób notować.
My jedziemy, ale ludzie kilometrami idą. I znów gwałtownie hamujemy – to jasny znak, że zbliżyliśmy się do kolejnego krateru na drodze. Mają tu jakąś manię budowania czegoś na kształt małych łuków triumfalnych. Taki kształt mają nawet kładki, przez które przechodzą mieszkańcy Maseru ponad ruchliwymi drogami. Mijamy hotel Elżbieta II. Królestwo Lesotho nie jest brytyjską kolonią od 56 lat, ale jak widać, sentyment do brytyjskiej korony pozostał.
Lesotho liczy niespełna dwa miliony mieszkańców i nie jest dużym krajem, ale doprawdy nie wiem, czemu wodę mineralną i soki musi sprowadzać z RPA. Piwo jednak produkuje własne, ale tylko jedno, to Maluti. Reklamują je, że do jego produkcji używana jest woda z gór – no, akurat o to tutaj nietrudno. Mocne nie jest, ma tylko 4,8 proc. Od tutejszego, takiego sobie piwa zdecydowanie wolę kawę z miodem, którą poczęstował mnie król. Kawy nie piję, tak jak mój dziadek, ojciec i synowie, ale przecież trudno odmówić Jego Królewskiej Mości…