Ryszard Czarnecki
Wojna w Europie Wschodniej, a szczególnie w obwodzie donieckim zaczyna przypominać – o paradoksie! – … I wojnę światową. Tam była w praktyce paroletnia (sic!) bitwa pozycyjna pod francuskim Verdun, a w wojnie rosyjsko-ukraińskiej mamy Bachmut, gdzie Rosjanie posuwają się naprzód, ale… parę metrów dziennie. Walka toczy się w okopach, na mrozie, na wyniszczenie. Problem polega na tym, że Rosjanie mają więcej masy żołnierskiej -nawet jeśli są to więźniowie lub świeżo zmobilizowany rekruci, którzy prochu nie powąchali. Dla Kremla to nieważne. Istotne jest, aby tak jak podczas II wojny światowej masy żołnierzy, którzy giną utorowały drogę, tym którym uda się przeżyć. Na dłuższy dystans czasowy może to być dla Ukrainy wielki problem. Ale cóż, nie chce krakać…
Natomiast na szeroko rozumianym Zachodzie zaczyna dziać się to, co przewidywałem już parę miesięcy temu: rośnie zmęczenie ta wojną. Chodzi i o społeczeństwo i o elity polityczne. Głosy takie napływają już nie tylko z Europy – uwaga: nie tylko Zachodniej czy Południowej, ale także, niestety, z naszego regionu Starego Kontynentu. Ostatnio pojawiły się również podobne przejawy w antyrosyjskim bastionie, jakim są od 24 lutego Stany Zjednoczone Ameryki. Okazało się, iż tak właśnie brzmiące głosy, które słyszeliśmy w trakcie kampanii wyborczej w USA we wrześniu i zwłaszcza październiku – nie były tylko i wyłącznie przedwyborczą grą. Przy czym „frakcja świętego spokoju” jest obecna nie tylko u Republikanów Donalda Johna Trumpa, którzy dopiero co wygrali wybory do Izby Reprezentantow, ale też u rządzących Białym Domem Demokratów Josepha Robinette’a Bidena. Amerykanie wspierają Kijów znacznie bardziej i konsekwentniej niż Europa/UE, ale ich entuzjazm tego wsparcia jest znacznie mniejszy i przede wszystkim zdecydowanie mniej powszechny.
Nie wygląda to wszystko może (jeszcze) szczególnie tragicznie, ale różowo też na pewno nie. Rosja nie odpuszcza i pewnie nie odpuści.