Ryszard Czarnecki
Grudzień w Sofii wydaje się cieplejszy niż u nas w Polsce. Zimno to jest na położonym niedaleko bułgarskiej stolicy masywie górskim Witosza z jego najwyższym szczytem Czarnym Wierchem liczącym 2290 m n.p.m., a więc niewiele mniej niż nasze Rysy (2501 m n.p.m.). Jednak nie dla kontemplowania krajobrazów tu przyjechałem, a jeśli już, to krajobrazu politycznego.
Bułgaria obchodziła w tym roku – wraz z Rumunią – 15-lecie swojego akcesu do Unii Europejskiej. Od początku była na niechlubnym pierwszym miejscu opracowywanej co roku przez UE listy krajów o największej korupcji. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Nie przeszkadzało to Komisji Europejskiej po ledwie kilkutygodniowych negocjacjach uroczyście podpisać KPO dla Bułgarii, mimo że głównym kryterium ewentualnego wstrzymania lub odebrania środków unijnych miała być… korupcja dotacji z UE.
Bułgarska miłość do Rosji bez wzajemności
W Bułgarii rządy zmieniają się jeszcze częściej niż kiedyś we Włoszech – a tam zmieniały się najczęściej w Europie. Jednak od obliczania, że właśnie odbyły się tam czwarte wybory w ciągu ostatnich dwóch lat (!), a w przyszłym roku szykują się kolejne, które i tak przynieść mają, jak się oczekuje, kolejny pat polityczny – bardziej interesują mnie rosyjskie wpływy w tym kraju. Na Bałkanach słyszy się, że Bułgaria jest szczerze, emocjonalnie prorosyjska, nawet jeśli nie ma z tego żadnej korzyści, ale już dla porównania Serbia jest prorosyjska taktycznie, a jutro może być prozachodnia. Można to uzasadniać historią, ale fakt jest faktem. Jednak różnica między Sofią a Belgradem jest taka, że ta pierwsza jest stolicą państwa, które jest członkiem UE od 2007 r., a ten drugi stolicą kraju, który może zameldować się w Unii najwcześniej ćwierć wieku po Bułgarach.
Jednak coś jest na rzeczy z tą niewyrachowaną, nacechowaną emocjami miłością do Rosji, skoro tuż po przemówieniu prezydenta Rumena Radewa, inaugurującym jego drugą kadencję („obywatel nr 1” zanim rozpoczął karierę polityczną, był lotnikiem i generałem Bułgarskich Sił Powietrznych), w którym powiedział, że trzeba rozmawiać z Rosją – zaraz potem Moskwa zakręciła Bułgarom kurek z gazem! Spotkało to w tym samym czasie historycznie krnąbrną wobec Kremla Polskę i tradycyjnie spolegliwą Bułgarię. To dla Bułgarów było szokiem. To wydarzenie, jak również fakt wojny Rosji z Ukrainą solidarnie potępianej (choć z różnym natężeniem) przez cały Zachód zmieniły, przynajmniej w jakiejś mierze, nastawienie bułgarskich elit politycznych wobec Federacji Rosyjskiej. Nawet były premier i szef zwycięskiej w ostatnich wyborach partii GERB Bojko Borysow stał się bardzo antyrosyjski, choć wcześniej współodpowiadał za to, że konektor gazowy z Gruzji do Bułgarii budowany był przez 12 lat…. Bo właśnie nie chodzi tylko, a nawet nie głównie o historię, tylko o energetykę. Turecki Potok zwany tutaj Bałkańskim Potokiem albo też South Streamem miał tłoczyć do Bułgarii rosyjski gaz z Turcji. Żeby jednak było jasne: przy sprzeciwie Unii Europejskiej.
Jednak mimo że prorosyjskość bułgarskich partii jest okazywana znacznie mniej spektakularnie niż przed napaścią Rosji na Ukrainę, to patrząc, jak głosują bułgarscy socjaliści zarówno w parlamencie w Sofii, jak i w Parlamencie Europejskim, trudno polemizować z tymi, którzy określają ich wprost jako „partię prorosyjską”. Wyjście socjalistów z rządu Kiryło Petkowa obaliło przecież gabinet, który chciał przekazać broń Ukrainie i oficjalnie ostro potępiał wojnę Moskwy z Kijowem. To właśnie znacząca grupa bułgarskich socjalistów głosowała w europarlamencie przeciwko uznaniu Rosji za „państwo sponsorujące terroryzm”. Jednak jeszcze bardziej jednoznacznie prorosyjska jest partia Odrodzenie. To nacjonalistyczne ugrupowanie jest nie tylko antyunijne, co w Europie jest często spotykane, ale przede wszystkim antynatowskie, co zdarza się już dużo rzadziej.
Sofia nie chce amerykańskich samolotów…
Nie każdą jednak decyzję władz bułgarskich należy oceniać tak, jak może ona z pozoru wyglądać. Ostatnio na przykład Sofia podjęła decyzję, że kupi samoloty wojskowe, a wybór padł nie na amerykańskie „efki”, tylko szwedzko-brytyjskie gripeny. Niektórzy odczytali to od razu jako spektakularny przykład niechęci do USA. Wydaje się jednak, że mogło być inaczej.
Oto bowiem Amerykanie postawili warunki, które oburzyły bułgarskich lotników wyższych stopniem. Chodzi o wymóg, aby piloci przeszkalani przez Amerykanów mogli latać na zakupionych po drugiej stronie Atlantyku maszynach minimum 20 lat. To oznacza, że dzisiejsi oficerowie lotnictwa od kapitana w górę nie mieliby szans zostać pilotami tych maszyn, bo wcześniej przejdą na emeryturę. Tylko obecni porucznicy spełniliby ten wymóg „made in USA”.
To właśnie bunt w bułgarskim lotnictwie wojskowym przeciwko amerykańskim mało elastycznym warunkom spowodował, że prezydent, generał Radew, zdecydował się wybrać samoloty z Europy. Wszak jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Otóż jeśli każdy oficer lotnictwa wojskowego w Bułgarii odbędzie dwa loty w ciągu roku, otrzyma 378 lewów miesięcznie więcej. Daje to roczną kwotę 4536 lewów. „Pecunia non olet”… Może jednak Amerykanie powinni bardziej przystosowywać swoje wymagania do lokalnej specyfiki i stricte płacowych uwarunkowań?
Reparacje? Cicho sza!
W relacjach polsko-bułgarskich lekki zator. Dosłownie. Od miesięcy czekamy na realizację kontraktów zbrojeniowych. Do Polski miały trafić pociski do haubic (ponad 250 sztuk). Wiadomo, że później z kolei transferowane byłyby dalej… Ostatecznie miało to się odbyć w sierpniu, ale do grudnia nic w tej sprawie się nie ruszyło, przynajmniej do mojej wizyty w Sofii przed kilkoma dniami.
Polski rząd zwraca się do wszystkich rządów krajów Unii Europejskiej z informacją o reparacjach wobec Niemiec i sugestią wsparcia dla naszych wysiłków. Z Sofią może być niełatwo, ale nie dlatego, że ma coś do nas czy też szczególnie przepada za Niemcami. Gdzie indziej jest pogrzebany bałkański pies. Oto bowiem Bułgaria jak diabeł święconej wody boi się powrotu tematu reparacji, bo przecież… sama je płaciła. Tak, po I i II wojnie światowej musiała zadośćuczynić Grecji, a teraz boi się uruchomienia reparacyjnego domina.
Jeżeli spełnią się przepowiednie bułgarskich polityków i ekspertów z zeszłego tygodnia, to Bułgarię czekają kolejne wybory w przyszłym roku – i to nawet dwa razy. Te wiosenne (podobno marzec) nie przyniosą przełomu, więc potrzebne będą następne, które odbyć się mają… w środku wakacji, bo w lipcu. Skomplikowane. Trawestując rosyjskie przysłowie: bez rakiji (bułgarska mocna wódka) nie da się tego ogarnąć.
Rządy w Sofii się zmieniają, parlamenty takoż, a uważany za prorosyjskiego prezydent Rumen Radew rządzi dalej. To on miał wymyślić, aby premierem został technokrata, minister gospodarki w technokratycznym rządzie Kirył Petkow, i to on miał go obalić albo przynajmniej obalenie określającego się jako „socjoliberała” (sic!) Petkowa skutecznie wesprzeć.
Petkowowi zarzucano naiwność wobec Macedonii Północnej, z którą Bułgaria, podobnie jak Grecja, ma tradycyjny spór. Chodzi oczywiście o historię. Wciąż niemało Bułgarów uważa, że spora część Macedonii jest po prostu bułgarska… Ale pragmatyczne „metody biznesowe”, jak wrogowie określali działanie Petkowa wobec Skopie, były tylko pretekstem do obalenia polityka, który nie chciał być na krótkiej smyczy u prezydenta. Bułgarię czeka zatem kolejna kampania wyborcza – skoro wybory mają się odbyć za kwartał.
My jednak przede wszystkim będziemy obserwować, czy i jak ewoluuje stosunek Bułgarii do Rosji.