Tomasz Teluk
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji (www.globalizacja.org)
Świat nie ma wątpliwości: na Ukrainie szykuje się długotrwały, wyniszczający konflikt. Jeśli przywołamy sobie obrazy zniszczonej Warszawy lub innych miast zrównanych z ziemią, można odnieść wrażenie, że jesteśmy dopiero w początkowej fazie konfliktu, który może się zakończyć na ukraińskiej ziemi, ale może też podpalić cały świat.
Rosja przekonuje, że jeszcze nie pokazała swoich możliwości, a nowocześniejsze typy uzbrojenia trzyma na wypadek, gdyby doszło do bezpośredniej konfrontacji z NATO. Jest to prawdopodobne, bo Ukraina jest wspierana przez koalicję państw Sojuszu Północnoatlantyckiego, które przekazują jej broń, szkolą personel i walczą w oddziałach międzynarodowych. Rosja też czerpie ze wsparcia innych państw, takich jak Białoruś, Chiny, Iran czy Korea Północna. Dlatego na wojnę za naszą wschodnią granicą należy spoglądać jak na konflikt globalny, w regionalnej odsłonie. Jego osią jest rywalizacja amerykańsko-chińska, nie tylko na Pacyfiku, lecz także w Eurazji, gdzie silna jest walka o kontrolę szlaków handlowych, odgrywających kluczową rolę w zglobalizowanej gospodarce. Usprawiedliwiona jest teza, że o wynikach tej wojny zadecydują największe mocarstwa: Stany Zjednoczone i Chiny.
Dysproporcja w typach uzbrojenia
Kolejnym elementem, który ma bezpośredni wpływ na sytuację na polu walki, jest dostępność odpowiedniego uzbrojenia. Dla Ukraińców najbardziej palącym problemem jest posiadanie systemów obrony przeciwlotniczej (OPL), które umożliwiałyby ochronę strategicznych elementów infrastruktury. Widać wyraźnie, jak zabójcza jest rosyjska taktyka niszczenia elektrowni i elektrociepłowni, po to aby złamać ducha Ukraińców i doprowadzić do zapaści państwa. Jeśli ukraińskie państwo przestanie funkcjonować, obywatele mogą zwrócić się przeciwko rządzącym.
Ukraińcom brakuje także innych rodzajów broni. Mowa przede wszystkim o pociskach dalekiego zasięgu, dzięki którym armia mogłaby atakować cele na okupowanych terytoriach na Krymie i w Donbasie, ale także razić zgrupowania w głębi terytorium Rosji. To zmieniłoby obraz bitwy, Rosjanie musieliby być znacznie ostrożniejsi. Dotychczas Zachód odmawiał tego rodzaju pocisków w obawie przed eskalacją. Bez nich jednak trudno oczekiwać postępów na froncie na rzecz Ukrainy, skoro Rosja może niszczyć cele z dowolnej odległości, a Ukraińcy jedynie na krótkich dystansach.
Z takich samych względów Ukrainie niezbędne jest lotnictwo. W tej chwili utraciła sporą część zdolności bojowych w tym zakresie. Źródła mówią o ok. 55 zniszczonych maszynach. Nie jest wiadomy los polskich migów, które mogłyby zostać przekazane Kijowowi. Z pewnością byłoby to duże wzmocnienie. Na front mogą teoretycznie zostać rzucone także inne modele z Europy, np. szwedzkie gripeny.
Długoterminowa konfrontacja
Obecnie rozważanych jest kilka scenariuszy rozwoju sytuacji na Ukrainie. Bez wątpienia do ofensywy przygotowuje się strona rosyjska. Z pewnością będzie ona dotyczyła Donbasu, gdyż Putinowi bardzo zależy, aby okupować administracyjne tereny obwodów ługańskiego i donieckiego, włączone jednostronnie do Rosji. Innym, bardzo niebezpiecznym scenariuszem jest zmasowane uderzenie z Białorusi albo na Wołyń i Lwów, tak aby odciąć Ukrainę od dostaw z Zachodu, albo jeszcze raz na Kijów, aby zdobyć stolicę i przejąć państwo. Eksperci przekonują, że Ukraińcy są dobrze przygotowani na obydwa scenariusze. Putin zapewne to wie, ale od początku wojny pokazuje swoją irracjonalność, więc i takich działań nie da się wykluczyć.
Z kolei Ukraina może próbować ruszyć na południe, aby przebijać się w kierunku Krymu z Chersonia bądź wbić klin między oddziały okupanta w Melitopolu, atakując z kierunku zaporoskiego. Teraz jednak skupia się na działaniach defensywnych, broniąc swoich pozycji w Donbasie i z niepokojem wpatrując się w Białoruś, na której terenie toczą się manewry rosyjskiego i białoruskiego lotnictwa. Rosja potajemnie przerzuca tam większe ilości ludzi i sprzętu, niż dotychczas szacowano.
Tutaj więc dochodzi kolejny element uzbrojenia, który jest Ukraińcom niezbędny, czyli czołgi. Generał Walerij Załużny, głównodowodzący ukraińskiej armii, powiedział, że Ukraina potrzebuje co najmniej 300 zachodnich czołgów, 700 bojowych wozów piechoty i 500 haubic, aby wyprzeć Rosjan z terytorium swojego kraju. Dla porównania Rosjanie mieli na początku wojny w magazynach 10 tys. maszyn, a na polu bitwy mogli już stracić ponad 3,1 tys., jak oceniają Ukraińcy.
Dlatego ilość ciężkiego uzbrojenia przekazanego przez kraje wspierające Ukrainę jest bardzo ważna. Jakkolwiek z wozami bojowymi czy z haubicami nie było problemów, tak czołgi w Europie są towarem deficytowym. Jak się okazuje, o ich dostępności decyduje polityka, jeden z ich największych producentów – Niemcy – był przez lata strategicznym sojusznikiem Rosji.
Uzgodnienia z Ramstein
Berlin wyprodukował ok. 4 tys. czołgów typu Leopard, znajdujących się w wyposażeniu m.in. armii Polski, Kanady, Węgier, Danii, Portugalii, Norwegii, Holandii i swoim, w sumie 20 krajów świata. Berlin ma także odpowiednie zaplecze serwisowe. Musi jednak wyrazić zgodę na reeksport maszyn. Przed szczytem 50 sojuszników USA, czyli Grupy Kontaktowej ds. Obrony Ukrainy w Ramstein, koalicjanci spodziewali się, że będą w stanie przekazać Ukraińcom 100–120 nowoczesnych czołgów.
Jeszcze przed szczytem premier Mateusz Morawiecki sugerował, że jest „umiarkowanym pesymistą” co do postawy Berlina i raczej spodziewa się stworzenia małej koalicji państw gotowych pomagać Kijowowi. Tak się też stało. Szczyt w Ramstein okazał się rozczarowaniem, tak jak nowy minister obrony Niemiec. Boris Pistorius spełnił nadzieje, które pokładał w nim Kreml. Szef niemieckiego MON robił dobrą minę do złej gry. Niemcy nie tylko nie zgodziły się przekazać leopardów Ukrainie, lecz także torpedują proces przekazywania czołgów przez inne kraje. W ten sposób Berlin pokazał, że nie chce szkodzić Rosji, chce za to wrócić do „business as usual”. Takie dyrektywy dostała tamtejsza klasa rządząca, zblatowana z biznesem, który robi interesy z Rosją.
Dlatego szef polskiego MON przedstawił, co w takim razie zrobią sojusznicy Ukrainy. Przekażą oni Kijowowi brygadę czołgów różnego typu, czyli 58 sztuk (cztery kompanie po 14 maszyn w każdej). Ze strony polskiej będą to T-72, Brytyjczycy zaoferowali challengery.
Ważne jest jednak to, że wiele państw zdeklarowało wyraźny postęp we wspieraniu Ukrainy. Holendrzy chcą dać Kijowowi samoloty F-16. Obiecali także sfinansować zakup czołgów, które trafiłyby na front. Szef Pentagonu Lloyd Austin poinformował o kolejnych wzmocnieniach dla ukraińskiej armii. Studzi jednak zapał Kijowa do przygotowywania wielkiej kontrofensywy.
NATO stawia teraz na szkolenia ludzi i maksymalne wykorzystywanie przekazywanego sprzętu. Być może jest to sygnał, że jego możliwości nie są jeszcze odpowiednio poznane przez walczących. Dopiero po opanowaniu nowych technik na polu walki pojawią się innowacyjne typy uzbrojenia.