Tomasz Teluk
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji (www.globalizacja.org)
Przez media społecznościowe przewija się spór, czy wojna na Ukrainie jest naszą wojną, czy nie naszą. Naturalnie jest naszą. Polska stoi na pierwszej linii pomocy Ukrainie. Gdyby nie zaangażowanie Warszawy w pomoc sąsiadowi, prawdopodobnie mielibyśmy już rosyjskie i białoruskie wojska na swoim terytorium. Z kolei chińskie balony szpiegowskie nad USA oraz informacje o dostarczaniu przez Pekin części do rosyjskiego sprzętu wojskowego nie pozostawiają złudzeń: globalny konflikt już się rozpoczął.
Polska angażuje się w konflikt po stronie ukraińskiej – podobnie jak robi to całe NATO, które wspiera sprzętowo armię ukraińską, dostarcza jej broń i amunicję, udostępnia dane wywiadowcze, szkoli żołnierzy i doradza na wszelkich szczeblach. Na Ukrainie walczą ochotnicy w legionie międzynarodowym, a także rozmaite służby czy oddziały, które robią to niejawnie.
To nasza wojna
Tak więc można powiedzieć, że NATO bierze udział w konflikcie przeciw Rosji na terenie Ukrainy, choć nie jest to wojna wypowiedziana oficjalnie ani przez Sojusz, ani przez Rosję. Po części odpowiada to więc propagandzie rosyjskiej, która przekonuje społeczeństwo, że bierze udział w konflikcie z całym Zachodem. Tak jest, jednak jest to konflikt wywołany i sprowokowany przez Rosję – Zachód na ten moment wspiera wyłącznie defensywne działania Ukraińców.
Z historii można wysnuć bardzo ważne wnioski dla ewentualnego przebiegu tej rywalizacji. Nie po to Rosja rozpoczynała tę wojnę, narażając się na sankcje międzynarodowe i przekształcając na potrzeby wojskowe całą gospodarkę, aby konflikt miał zakończyć się lada moment w wyniku negocjacji pokojowych, a na dodatek po ustępstwach Kremla, najlepiej po całkowitym wycofaniu się z Ukrainy i przyrzeczeniu rozpisania demokratycznych wyborów w Rosji, jak marzyłby sobie Zachód. To przecież jakaś mrzonka.
Putin nie po to rozpoczął wojnę, aby ją przegrać i wystawić się na pośmiewisko. Można sądzić raczej odwrotnie. Po to nasila propagandowy przekaz o świętej wojnie z szatańskim Zachodem, zwiększa pobór, rzuca ludzi na pewną śmierć, aby za wszelką cenę osiągnąć zamierzone cele. Tak jak robił to w trakcie trwającej pół roku bitwy pod Stalingradem Stalin – śmierć poniosły 2 mln ludzi. Tak jak bez względu na koszty ludzkie trwała dwuipółroczna bitwa o Leningrad, która pochłonęła 1,5 mln kolejnych istnień.
Zresztą Putin bardzo chętnie odwołuje się do tych kart historii ZSRS. Nie bez przesady jest więc twierdzenie, że Kreml przygotowuje się na wojnę totalną, nie tylko z Ukrainą. Mówił o tym Lech Kaczyński w Tbilisi: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”. Ewentualnie po Ukrainie można jeszcze dorzucić Mołdawię – państwo niebędące ani w Unii Europejskiej, ani w NATO, które w Naddniestrzu jest okupowane w części przez Rosję. Zresztą o takiej ewentualności przypomniał ostatnio sam Siegiej Ławrow.
Zachód nie ma więc innej możliwości jak dążyć do pokonania Rosji na Ukrainie wszelkimi możliwymi środkami, inaczej konflikt rozleje się nie tylko na kraje ościenne, ale być może i na cały świat, coraz więcej państw zaczyna być bowiem zaangażowanych w ten konflikt.
Rośnie obce zaangażowanie na Ukrainie
Informacje o wzroście napięcia między Chinami a USA nakazują spoglądać na toczący się konflikt coraz bardziej jako pole rywalizacji geopolitycznej dwóch mocarstw: Stanów Zjednoczonych i Pekinu pod przywództwem Komunistycznej Partii Chin. W ostatnich dniach sytuację zaogniają nie tylko presja wokół Tajwanu czy pojawienie się chińskich balonów szpiegowskich nad terytorium Ameryki. Podgrzały ją przede wszystkim doniesienia o tym, jak Pekin oszukuje Waszyngton i potajemnie dostarcza reżimowi w Moskwie części konieczne do prowadzenia wojny z Ukrainą.
Sama informacja nie powinna raczej bulwersować, gdy dostawy kontynuują firmy z Zachodu: Niemiec, Holandii i Szwajcarii, jednak Chiny stanowczo zaprzeczały, że mają z rosyjską wojną cokolwiek wspólnego. Jak donosi dziennik „The Wall Street Journal”, okazuje się, że rosyjskie firmy zbrojeniowe importują szczególnie z kierunku chińskiego. Widać to dokładnie po analizie danych rosyjskiego urzędu celnego. Pekin dostarcza Moskwie urządzenia nawigacyjne, części do samolotów czy elementy do zagłuszania sygnałów elektronicznych.
Rosjanie omijają zachodnie sankcje, prowadząc import technologii podwójnego zastosowania. W ten sposób sprowadzają półprzewodniki i elektronikę nie tylko z Chin, ale także ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i krajów NATO, głównie Turcji. Firma C4ADS, która przeprowadziła analizy, dowodzi, że dzięki takiemu importowi Rosjanom udało się zakupić niezbędne części do myśliwców Su-35 i radarów do systemów wyrzutni S-400. Chiny oczywiście zaprzeczają.
To, że Rosja idzie na całość, potwierdza też fakt budowy w tym kraju fabryki irańskich dronów – oznacza to możliwość dostarczenia 6 tys. bezzałogowców, które trafią na front ukraiński. Zakład powstanie w mieście Jałabuga w republice Tatarstanu. Produkowane będą tam drony kamikadze Shahed-136 ze zmodyfikowanym silnikiem, który pozwoli zwiększyć jego prędkość i zasięgi. Zwiększy się także ilość przenoszonego ładunku wybuchowego. Inwestycja szacowana jest na co najmniej miliard dolarów.
Advertisement
Moskwa może także liczyć na inne reżimy totalitarne, przede wszystkim na Koreę Północną, która jest mocno zmilitaryzowana i gotowa godzić nie tylko w swojego południowego sąsiada, ale także Stany Zjednoczone i Japonię. Kilka dni temu Kim Dzong Un zapowiedział, że wyśle swoich ludzi na Ukrainę.
Rosja rozpycha się także w Afryce. Kluczem są surowce, szczególnie deficytowe pierwiastki ziem rzadkich, ale także głosy na forum międzynarodowym. Afryka, po latach kolonijnego wyzyskiwania przez Europę Zachodnią, łudzi się, że z Rosją będzie lepiej. Faktycznie wagnerowcy wprowadzają tam krwawe rządy, tolerując lokalnych dyktatorów. W ten sposób Rosjanie wypierają z Afryki Francuzów, Brytyjczyków i inne nacje. Panoszą się w Mali, Republice Środkowej Afryki, Angoli, Burkina Faso, Czadzie, Togo, Senegalu, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Eswatini i RPA.
Co zrobi Zachód?
Podczas gdy Putin wyznacza nowe cele na Ukrainie – nowa inwazja przed rocznicą wybuchu wojny, zdobycie Kijowa jako główny cel kampanii, stworzenie Noworosji aż po Bałkany – Zachód przyspiesza dostawy broni dla Kijowa. Koalicja państw wspierających Ukrainę rośnie i jest coraz bardziej scementowana.
Presja ma sens, a koalicja czołgowa, zainicjowana przez Polskę, może doprowadzić do przekazania Ukraińcom nawet 400 maszyn, co przewyższa pierwotne plany. Zachód będzie dzielił się głównie niemieckimi leopardami, ale Maroko przekaże kilkadziesiąt zmodyfikowanych przez Czechów czołgów T-72B. Amerykanie przekażą dodatkowo pociski GLSDB o zasięgu 150 km. Zwiększy to możliwości atakowania zgromadzeń i zapasów na tyłach wroga. Prawdopodobnie Ukraińcy otrzymają także amerykańskie F-16, choć na razie tego typu rewelacje są dementowane.
Moskwa spieszy się, aby zdążyć z nowymi atakami, zanim Ukraina zostanie istotnie dozbrojona. Według „Financial Times” ofensywa rozpocznie się w ciągu najbliższego tygodnia. Kolejne miesiące będą więc decydujące dla dalszych losów III wojny światowej. Jeśli Rosji uda się wygrać na Ukrainie i jednocześnie podporządkować sobie Białoruś, to kolejnego uderzenia należy się spodziewać na Mołdawię bądź kraje bałtyckie.
A jeśli już zostaną zaatakowane państwa należące do NATO, to stroną agresji będzie także strona polska, choćby po to, aby odciąć Ukrainę od dostaw z Zachodu i łatwiej opanować zachodnią część Ukrainy.