Ryszard Czarnecki
Mój bułgarski przyjaciel nie jest typowym Bułgarem, bo nie przepada za „ruskimi”, ale też nie pada na twarz przed Unią Europejską. W tym kraju, którego historia jest sześć i pół razy dłuższa niż Królestwa Belgii, ci, którzy nie kłaniają się Kremlowi, są zakochani w Brukseli i odwrotnie – jeśli uwielbiają UE, to są sceptyczni wobec Moskwy. Takich jak A. jest niewielu.
To właśnie od niego jako pierwszego usłyszałem o pierwszej w historii tego kraju akcji, w której wyniku aresztowano sześciu rosyjskich szpiegów. W państwie, w którego DNA jest wdzięczność dla Rosji za jej pomoc udzielaną Bułgarom w ich walce z Turkami i ich imperium osmańskim, zdarzyła się rzecz wyjątkowa.
Rosyjska siatka szpiegowska
Spotykam się z bardzo wysokim urzędnikiem państwowym, który zastrzegając sobie dyskrecję, ujawnia szczegóły. Bułgarska siatka nadzorowana była przez oficera rosyjskiego wywiadu GRU, który pracował w ambasadzie Rosji w Sofii pod przykrywką dyplomaty.
Szefem szpiegowskiej sieci był były pracownik bułgarskiego wywiadu wojskowego, wykładowca… akademii tegoż wywiadu (!), skądinąd absolwent rosyjskiej szkoły wywiadu wojskowego. Ucząc wywiadowczego rzemiosła, zwerbował na rzecz Rosji dwóch pracowników wywiadu bułgarskiego, którzy byli jego studentami.
Ponadto był tam też szef departamentu informacji niejawnych jednoizbowego parlamentu bułgarskiego. W siatce funkcjonował ponadto dyrektor departamentu z resortu obrony narodowej, który do szpiegowskiej roboty wykorzystywał telefon z rosyjskim oprogramowaniem.
Agentów Rosji aresztowano, a potem doprowadzono do ich skazania. Moje „głębokie gardło” twierdzi, że afera rosyjskich szpiegów w Bułgarii może nie była na miarę legendarnej „piątki z Cambridge”, która przez lata penetrowała Wielką Brytanię na rzecz Moskwy, ale i tak okazała się największym skandalem szpiegowskim w historii tego bałkańskiego kraju.
Pośrednia zgoda na korupcję?
Mój rozmówca mówi, że – trawestując „Hamleta” – źle się dzieje w państwie bułgarskim. Krytycznie ocenia – mimo wykrycia agentury Moskwy – wywiad, kontrwywiad oraz inne służby, także policję i sądownictwo. Twierdzi, że tylko prokuratura działa, ale właśnie wyrwano jej antykorupcyjne kły, likwidując prokuraturę specjalistyczną – główny instrument do walki z przestępczością zorganizowaną.
Istnieją takie w Europie Zachodniej – ale już nie w Bułgarii. Słyszę, że likwidacja tej struktury w prokuraturze oznacza w praktyce „zakończenie walki z korupcją”. A mowa przecież o kraju, który od swojego wejścia do Unii Europejskiej w 2007 r. przez 15 lat jest na pierwszym miejscu rankingu członków UE zmagających się z korupcją.
Dwukrotnie słyszę o zastępowaniu w strukturach państwowych, także tzw. siłowych, ludzi o nastawieniu proatlantyckim i prozachodnim – jak to określa mój rozmówca – „córkami i synami absolwentów szkół KGB”. To samo, według niego, dzieje się w sądownictwie, ale też w polityce.
Stare rządzi nowym
W Bułgarii nigdy nie było faktycznej lustracji. Dziś nawet ci, którzy nie uchodzą za przeciwników Rosji (!), uważają, że źle, iż tak się stało. Słyszę, że nastąpiło „czyszczenie” z komunistów i postkomunistów wywiadu wojskowego, ale proces ten nagle się zatrzymał. Zastopowali go politycy. Kolejny raz słyszę, że absolwentów uczelni amerykańskich na ważnych stanowiskach państwowych zastępują absolwenci uczelni rosyjskich.
A przecież rozmawiamy w kraju, którego premierem przez lata był przywódca postkomunistów Sergej Staniszew, urodzony w Związku Sowieckim, w Chersoniu, który mieszkał w Sowietach, a potem Rosji przez 30 lat, od urodzenia miał obywatelstwo ZSRS, które potem zamienił na rosyjskie i miał je jeszcze przez długi czas, już będąc w Bułgarii. Zrzekł się go, dopiero gdy miał zostać etatowym pracownikiem postkomunistycznej Bułgarskiej Partii Socjalistycznej (odpowiadał za sprawy… zagraniczne!). Obywatelem Bułgarii został dopiero w 1996 r., by w 2001 r. uzyskać mandat posła, a potem zostać szefem rządu i międzynarodówki socjalistycznej (sic!).
Sprawa Staniszewa najlepiej pokazuje, jak w Bułgarii przez dekady po upadku komunizmu wszystko było płynne, a wpływy rosyjskie uważano za naturalne i oczywiste. Skądinąd te właśnie niejasne powiązania bułgarskiego premiera z Sowietami, a potem Rosją spowodowały, że wbrew decyzji Rady Europejskiej z lipca 2019 r., gdy przywódcy Dwudziestkisiódemki desygnowali go na przewodniczącego europarlamentu, nie został nim, a na jego miejsce wybrano też socjalistę, tyle że z Włoch, Davida Sassolego.
Wróćmy do Bułgarii. Mój rozmówca opisuje mechanizm, dzięki któremu postkomuniści i ludzie bezpieki już w prozachodnich szatach potrafili uzyskać niesłychanie mocną pozycję w biznesie, mediach i polityce. Daje przykład jednego z najpotężniejszych bułgarskich oligarchów, który wywodził się z bezpieki. Po transformacji ustrojowej zdobył zaufanie Amerykanów (sic!), założył fundację finansowaną zza Atlantyku, zresztą z Ameryką w nazwie. Ci, którzy go finansują, sytuują się w USA bliżej demokratów niż republikanów. Dzisiaj oligarcha (poprzez fundację i jej pieniądze, granty itd.) ma świetne relacje z mediami, jest poza ich krytyką, doskonale – mimo swoich komunistycznych korzeni – ułożył sobie relacje z UE. Bułgarzy się śmieją, że bierze od Amerykanów pieniądze, ale już dawno przestał się za to odwdzięczać i „robi swoje”.
Piąte wybory
Inne spotkanie – z kimś, kto jest jeszcze bardziej krytyczny wobec rosyjskich wpływów. Ale ten mój rozmówca z kolei krytycznie ocenia pracę wychwalanej przez poprzednika Prokuratury Generalnej. Powołuje się na złożony dopiero co akt oskarżenia wobec ministra gospodarki z poprzedniego rządu Kiriła Petkowa, zresztą z partii premiera, która opowiedziała się za wysyłaniem broni Ukrainie. Swoją drogą to było przyczyną upadku rządu Petkowa: przeciwko temu zbuntowali się postkomuniści, a także prezydent Rumen Radew uważany – słusznie czy niesłusznie – za jednego z czterech najbardziej prorosyjskich polityków w UE, oprócz kanclerza Niemiec oraz prezydentów Francji i Chorwacji.
Wspomniany przeze mnie akt oskarżenia wobec eksministra dotyczy jego decyzji, która miała jednak nie krajowy, ale szerszy, bo europejski kontekst. Chodziło o odmowę – zgodnie z decyzjami UE – zapłaty za rosyjski gaz w rublach. W tym zakresie rząd w Sofii realizował decyzje Komisji Europejskiej. Prokuratura jednak dopatrzyła się straty z tego tytułu poniesionej przez bułgarski skarb państwa. Gaz bowiem kupiono, ale za kwotę o 30–40 proc. wyższą, niż przewidywał kontrakt z Rosjanami. Minister broni się, że realizował politykę Brukseli, zaaprobowaną przez rząd w Sofii. Prokuratura Generalna jednak podnosi, że na dostawie gazu decyzją poprzedniego rządu zarobił pośrednik, były szef państwowej firmy zajmującej się… dostarczaniem gazu.
Oskarżenie to pojawiło się na mniej niż dwa miesiące przed zaplanowanymi na 2 kwietnia wyborami parlamentarnymi, już piątymi w ciągu ostatnich dwóch lat. Mówi się tu jednak głośno, że jeszcze w tym roku – w październiku, razem z wyborami samorządowymi – odbędą się kolejne, szóste…
Ciekawe, że o tym nieustającym festiwalu wyborczym w Bułgarii mówi się w Europie dużo, a jakoś zupełnie przemilcza się fakt, że w ciągu ostatnich czterech lat Austria ma już siódmego kanclerza. Czyżby potwierdzało się zatem, że krajom przyjętym do UE w XXI w. wolno mniej niż tym mającym szczęśliwsze położenie geopolityczne, dzięki czemu mogły przystąpić do Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali/EWG/UE w poprzednim stuleciu?