Ryszard Czarnecki
Zakończony w Wilnie, za czasów I Rzeczypospolitej zwanego „Paryżem Północy”, metropolii przez wieki będącej ośrodkiem promieniowania polskiej kultury, a obecnie stolicy Litwy, szczyt NATO uczynił krok (albo kroczek) do poszerzenia Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego o naszego wschodniego sąsiada. Rezultaty wileńskiego szczytu najsilniejszej organizacji militarno-politycznej na świecie są na pewno poniżej marzeń Kijowa, czemu początkowo dał wyraz prezydent Wołodymyr Zełenski oraz oczekiwań Polski i naszych bałtyckich sąsiadów z definicji najbardziej narażonych na kolejną agresję Rosji. Powiedzmy jednak wprost i uczciwie: polityka jest sztuką realizowania rzeczy możliwych w danym miejscu i czasie – a decyzja NATO-wskiego szczytu w sprawie Ukrainy, choć na pewno była znacząco poniżej tego, co powinno tam było zapaść, to jednak oddaje, niestety, stan nastrojów znaczącej liczby państw członkowskich Paktu. Mówiąc piłkarską metaforą: „Na tym boisku nie dało się więcej ugrać”.
Od początku było wiadome, że w sprawie pomocy dla Ukrainy – militarnej i politycznej – NATO dzieli się na dwa obozy. Jeden, „jastrzębi”, a może po prostu: realistów, składał się z Polski, USA, Wielkiej Brytanii, państw bałtyckich, a następnie zaraz po swojej akcesji doszlusowała doń Finlandia. Drugi z kolei stanowiły: Niemcy, Francja, Holandia oraz kraje Europy Południowej, zwłaszcza Hiszpania, Portugalia i Grecja – był to obóz „gołębi”, niepotrafiących zmienić starego myślenia o Rosji, z którą wcześniej czy później -ich zdaniem – trzeba się będzie dogadać.
O wyniku szczytu NATO zadecydowało przejście Waszyngtonu do obozu „umiarkowanych”, jak sami siebie określają, chcąc w ten sposób pośrednio zdyskredytować „radykałów” w Pakcie.
Zderzenie oczekiwań z rzeczywistością
To, że Ukraina nie będzie na szczycie w Wilnie do NATO przyjęta było oczywiste. Nikt nie powinien tego oczekiwać, bo kraj ten ,znajdujący się w stanie wojny z Rosją nie miał szans na szybkie członkostwo z prostego powodu: słynny Artykuł Piąty traktatu konstytuującego Organizację Paktu Północnoatlantyckiego jednoznacznie mówi o konieczności przyjścia z pomocą militarną innemu krajowi członkowskiemu, jeśli zostanie zaatakowany przez „państwo trzecie”. W oczywisty sposób oznaczałoby to konieczność zaangażowania, wprost militarnego, od krajów członkowskich. Na myśl o tym kanclerzowi Niemiec siwiały resztki jego włosów, prezydent Francji przejmował się tym bardziej niż stratami w wysokości 1 miliarda euro w wyniku wojny domowej w swoim kraju, a dla premiera Holandii była to niemal tak samo zła perspektywa, jak utrata fotela szefa rządu w Hadze (co się i tak stało).
Wybory w Ameryce a szczyt NATO
Charakterystyczne, że szefowie rządów i państw tych samych krajów, którzy mówili mniej lub raczej bardziej otwarcie: „Poczekajmy z wejściem Ukrainy do Unii Europejskiej”, wyrażali sprzeciw także wobec szybszego przyjęcia Kijowa do NATO. Tak było w przypadku kanclerza Scholza, prezydenta Macrona, premiera Rutte. Jedynym wyjątkiem był kanclerz Austrii Nehammer, ale tylko dlatego, że ojczyzna Mozarta ma w konstytucji zapisaną neutralność, tak jak Irlandia czy Malta i w związku z tym nie może należeć do Paktu. To, że Ukraina nie będzie przyjęta do NATO na ostatnim szczycie było wiadomo. To, że nie zostanie przyjęta nawet choćby „road map”, czyli „mapa drogowa” jej akcesji – nie było to wcale oczywiste i tak naprawdę o to toczyła się walka. Jednak postawa Waszyngtonu w ostatnim czasie była jednoznaczna. O decyzji Białego Domu, aby nie dawać zielonego światła nawet dla zarysu „drogi do NATO” naszego wschodniego sąsiada zdecydowały co najmniej dwa, a może i trzy względy.
Pierwszy wynika z sytuacji wewnętrznej i chodzi o wybory prezydenckie, które za mniej niż 16 miesięcy odbędą się w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Partia Demokratyczna wie, że dwóch głównych kandydatów na oficjalnego kandydata Partii Republikańskiej na prezydenta, czyli b. prezydent Donald John Trump i gubernator Florydy Ronald Dion DeSantis prezentują publicznie stanowisko krytyczne wobec nadmiernego, ich zdaniem, angażowania się USA w wojnę w Europie Wschodniej. Obóz Bidena obawia się, że w sytuacji, gdy obecny lokator Białego Domu będzie kontynuował jednoznaczna linię znaczącego wsparcia dla Ukrainy, to przy rosnących w społeczeństwie amerykańskim tendencjach do popierania postawy , aby przede wszystkim „Ameryka zajęła się sobą” i zmniejszyła zaangażowanie w konflikty w różnych częściach świata, w tym w naszym regionie Starego Kontynentu, a jeśli już się gdzieś angażowała, to przede wszystkim w Azję, gdzie znajduje się jej główny konkurent do światowego prymatu czyli Chiny – szereg milionów Amerykanów może poprzeć kandydata Republikanów, bo w przeciwieństwie do Bidena nie będzie on „kandydatem wojny”. Stąd Joseph Robinette Biden zastosuje zapewne ten sam manewr co Emmanuel Macron w starciu z Marine Le Pen w kampanii prezydenckim w 2022 roku. Chodziło o to, że gdy Le Pen zaczęła krytykować nadmierne zaangażowanie Francji w NATO i pośrednio USA, to Macron, żeby w tej kwestii za bardzo się od niej nie różnić i nie stracić milionów głosów Francuzów wiernych NATO-sceptycznemu i USA-sceptycznemu testamentowi prezydenta Charlesa de Gaule’a, zaczął również, choć nie tak ostro, krytycznie wypowiadać się o NATO i Waszyngtonie (to pierwsze mu przeszło po drugich zwycięskich wyborach, to drugie już zostało…). Można się więc spodziewać w kontekście Ukrainy „frankoizacji” polityki zagranicznej USA. I tu uwaga zasadnicza : o ile zapewne zasadne jest oczekiwanie większego zdystansowania się 46. Prezydenta w dziejach USA wobec Ukrainy w kampanii wyborczej, to jego i innych polityków Demokratów i Republikanów wypowiedzi nie będą miały żadnego przełożenia na zmianę decyzji odnośnie budżetu na wsparcie militarne dla Ukrainy w roku 2024. Budżet w Ameryce – rzecz święta – został „klepnięty” i w tym obszarze pozostanie, jestem o tym przekonany, bez żadnych zmian. Może więc tu nastąpić pewien rozdźwięk między decyzjami finansowymi – dobrymi dla Kijowa – a wypowiedziami politycznymi dla Ukrainy już znacznie gorszymi.
Obawa o… rozpad Rosji
Wydaje mi się jednak, że drugi wzgląd, którym kierował się Waszyngton w kontekście decyzji szczytu NATO odnoście Ukrainy był ważniejszy niż kwestie wyborcze i polityki wewnętrznej. Zapewne wielkim paradoksem jest fakt, że pokazanie przez Rosję swojej słabości – chodzi o bunt Prigożyna i „Wagnerowców” – mógł dać asumpt do bardziej ostrożnej polityki USA. Oto bowiem od wielu lat Stany Zjednoczone i generalnie Zachód obawiają się rozpadu, dekompozycji, dezintegracji terytorialnej Federacji Rosyjskiej. Uważają one, że może wówczas powstać chaos na terytorium jednego z największych państw świata, a scenariusze możliwego rozwoju sytuacji wewnętrznej w Rosji są wielką niewiadomą. I ta właśnie obawa przed przekroczeniem przez Kreml cienkiej „czerwonej linii” odgradzającej Moskwę od wojny domowej legła u podstaw tak jednak „umiarkowanych” decyzji szczytu NATO w Wilnie.
Jest jeszcze trzeci wzgląd, o którym jednak wiemy najmniej i nie jestem pewien jak dalece ma on wpływ na decyzje w obszarze amerykańskiej polityki zagranicznej. Chodzi o walkę poszczególnych frakcji w Białym Domu, w tym także ludzi na przykład z Departamentu Stanu, którzy chcieliby większego skoncentrowania się USA na Azji kosztem wojny w Europie Wschodniej.
Jednak o tym, co stało się w Wilnie, decydowały zapewne dwa pierwsze czynniki, a szczególnie obawa przed niekontrolowaną zapaścią w samej Rosji.