Ryszard Czarnecki
Słowa te przypisuje się niesłusznie premierowi Jego Królewskiej Mości Winstonowi Churchillowi, ale tak naprawdę wypowiedział je inny szef brytyjskiego rządu, jeszcze w XIX wieku, Lord Palmerston. Chodzi o słynną maksymę, która pokazuje, że dla Londynu liczy się tylko jego interes, a wszelkie sojusze są dobre tylko do czasu, gdy ów interes Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej – gwarantują. Oto ów cytat: „Wielka Brytania nie ma ani wiecznych wrogów, ani wiecznych przyjaciół, ma tylko wieczne interesy”.
Żeby było jasne, nie jest to żadna specyfika Anglii – kraju, w którym się urodziłem. Tak traktują politykę międzynarodową wszystkie duże i poważne państwa. Te mniejsze, jeśli chcą być uznane za poważne – czynią identycznie. Brytyjczycy zresztą mają inne powiedzenie, które genialnie oddaje istotę ponadczasowego myślenia elit tego kraju: „Right or wrong – my country”. Chodzi o to, że dla dobra własnego państwa, można sięgać do metod etycznych (dobrych), ale też działać nieetycznie (źle), jeśli tylko wymaga tego państwowy (narodowy) interes, racja stanu.
Konkretnych przykładów można mnożyć bez liku. Wielka Brytania ściśle współpracowała z Francją podczas I wojny światowej, co nie przeszkadzało, aby interesy obu tych krajów zaczęły się wyraźnie rozjeżdżać już w trakcie przygotowania Traktatu Wersalskiego (1919). Przyczyna była prosta: Londyn widząc, że bardzo wzrosła rola Paryża usiłował nie osłabiać Niemiec, które zdaniem Brytyjczyków mogły stanowić w niedalekiej przyszłości pewną przeciwwagę dla Francji. Logika w tym była, szkoda tylko, że obracało się to przeciwko Polsce.
Skądinąd Lloyd Goerge et consortes nie chcieli osłabiać również Związku Sowieckiego – co też dla Polski było niekorzystne.
Minęło siedem dekad. Upadł komunizm. Związek Sowiecki dyszał w agonii. Nastąpiło zjednoczenie Niemiec. I oto zarówno Wielka Brytania, jak i Francja, które ściśle współpracowały z Niemiecką Republiką Federalną czyli późniejszą Republiką Federalną Niemiec w ramach „Zachodu” czyli bloku państw antysowieckich, nagle przestały być sojusznikami Bonn (wtedy była to jeszcze stolica zjednoczonych już Niemiec). Po prostu słusznie uznały, że proces reunifikacji dwóch państw niemieckich zmienia stosunek sił na Starym Kontynencie, kosztem Londynu i Paryża.
Sytuację raptownych zmian sojuszy można obserwować nie tylko w polityce europejskiej, ale także tej globalnej. Spektakularnym przykładem było odwrócenie sojuszy z II wojny światowej, gdy Stany Zjednoczone Ameryki, które od grudnia 1941 roku, czyli od ataku Japonii na Pearl Harbor rozpoczęły strategiczną współpracę z Chinami i ,niestety, ze Związkiem Sowieckim – zaraz po zakończeniu II wojny światowej i przejściu do fazy „Zimnej Wojny” dokonały resetu sojuszy i sprzymierzyły się z pokonaną przez siebie Japonią (dodatkowo zbombardowaną dwiema bombami atomowymi) i Niemcami, w kontrze do ChRL i ZSRR.
Waszyngton zresztą jest dobrym exemplum wielkiego mocarstwa, które jest, nazwijmy to delikatnie : niesłychanie elastyczne, gdy chodzi o przechodzenie w szybkim tempie od jednego sojuszu do drugiego.
Przez parę dekad USA współpracowały blisko, militarnie i politycznie, z Pakistanem. W ostatnich latach dokonały zaskakującej dla niektórych zmiany sojuszy i sprzymierzyły się z Indiami, z którymi wcześniej kooperowały Chiny. Komunistyczny Pekin i „niezaangażowane” New Delhi były sceptyczne do Zachodu, ale gdy ChRL coraz bardziej zaczęła wyrastać na strategicznego konkurenta Ameryki w rywalizacji globalnej, to wówczas Biały Dom zwrócił się ku Indiom, a Pekin zawarł sojusz z Islamabadem, wspierając go gospodarczo (w tym pożyczając pieniądze na wielką skalę) i militarnie.
Piszę o tym dlatego, że Polska musi również kierować się przede wszystkim własnym interesem i prowadzić elastyczną politykę zagraniczną. Taką, która uwzględnia prosty fakt, że w relacjach międzynarodowych nic nie trwa wiecznie. Bo jak mówił prezydent Francji Charles de Gaulle :”sojusze są jak młode dziewczęta-przemijają”…