Ryszard Czarnecki
W debatach słusznie pokazujących, jak bardzo zła jest rewolucja dotycząca traktatów UE, mówi się o odejściu od zasady jednomyślności, rzadziej o przymusie wstąpienia do strefy euro, jeszcze rzadziej o tworzeniu wielce kontrowersyjnej alternatywy dla NATO, a już w ogóle nie mówi się o… edukacji.
Tak, to nie pomyłka – proszę nie regulować odbiorników. Oto bowiem edukacja jest jednym z bardzo wielu obszarów, który ma podlegać „uwspólnotowieniu” czyli – by użyć normalnego języka – „podzieleniu się” kompetencjami państw narodowych z żarłoczną UE. I tak Bruksela uzyskać ma wpływ na programy szkolne w poszczególnych krajach.
Zilustrujmy to potencjalnym, a przecież jakże realnym przykładem. W polskich podręcznikach historii, w okresie dotyczącym II wojny światowej nazywa się rzeczy po imieniu: ludobójstwa 6 milionów obywateli Rzeczypospolitej dokonali Niemcy, a nie jacyś „naziści” bez narodowości, Żydów mordowali Niemcy, a Polacy Żydom pomagali, mimo że w naszym kraju obowiązywało najbardziej restrykcyjne niemieckie prawo – biorąc pod uwagę całą okupowaną Europę – (kara śmierci za sam fakt, że wiedziało się, że sąsiad przechowuje Żydów, ale nie powiadomiło się o tym władz niemieckich). Jeśli zostanie dokończona rewolucja ustrojowa, której kolejny etap w postaci głosowania na sesji plenarnej europarlamentu miał miejsce w tym tygodniu, to Komisja Europejska, a więc w wielkiej mierze Niemcy, uzyska możliwość ingerowania w polskie programy szkolne.
Czy wówczas zażąda, aby w naszych podręcznikach pisano – by nikogo nie urazić – o nazistach, a nie Niemcach? Albo, żeby w naszych podręcznikach eksponować również niemieckie cierpienia i ofiary z czasów II wojny światowej i po niej? Albo aby – jeszcze dodatkowo – należycie dowartościować niemiecki ruch oporu, który rośnie w oczach im dalej od wojny? Opisałem tylko jedną z możliwych konsekwencji tej ustrojowej rewolucji, która przetacza się przez Brukselę i Strasburg. Choć oczywiście tych negatywnych konsekwencji jest znacznie więcej i to w bardzo wielu obszarach.
Skądinąd – czego znowu jakoś w Polsce nie zauważono – tekst owych rewolucysjnych zmian jest sprzeczny wewnętrznie. Oto bowiem w rezolucji przesuwa się do Unii Europejskiej kompetencje w zakresie zajmowania się bioróżnorodnością i środowiskiem, ale z kolei w aneksie rezolucji sprawy te – w myśl zresztą głosowania europosłów – zostawia kompetencji państw członkowskich. Zatem kompromitująca sprzeczność w kluczowej sprawie w dokumencie o fundamentalnym znaczeniu! Wstyd, Unio.