Tomasz Teluk
Jak na każdej wojnie w obiegu publicznym dominuje głównie propagandowa dezinformacja. Mamy więc z jednej strony triumfalizm strony ukraińskiej – niewprawny odbiorca treści może odnosić wrażenie, że na froncie giną głównie Rosjanie, gdy ogląda spektakularne filmy z niszczenia helikopterów, czołgów i okrętów. Z drugiej strony następuje skuteczne straszenie Zachodu inwazją oraz wojną jądrową, co może odstraszać niektórych naszych sojuszników od zbytniego zaangażowania się w pomoc ofiarom agresji. A jaki obraz się wyłania, gdy udaje się zajrzeć za tę fasadę?
Wiele osób donosi, że mieszkańcy Zachodu są przerażeni nie tylko tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, lecz także tym, że wojna może stać się ich udziałem. Francuzi, Niemcy czy Hiszpanie wydzwaniają do swoich znajomych w Polsce, pytając, czy u nas jest jeszcze bezpiecznie, i próbują dociec, kiedy ewentualny konflikt się zacznie.
Między lękiem a rzeczywistością
Nie ma w zasadzie dnia, aby któremuś z rosyjskich polityków się nie wymsknęło, że odpalenie broni jądrowej to jedna z opcji, która leży na stole. Wystarczy tylko skonkretyzować cele, a są one różne. Może Kijów, może Warszawa dla zdyscyplinowania Polski, może Ryga, Tallin, a może Sztokholm lub Helsinki, bo przecież Szwedzi i Finowie szykują się do NATO wbrew intencjom Kremla. Czy rzeczywiście jest się czego bać? Kto przeżył komunę, temu dywagacje na temat wojny jądrowej. Za PRL roztrząsanie tematów wokół potencjalnego konfliktu było na porządku dziennym. Teraz jest podobnie i należy oceniać je jak wtedy – w kontekście zimnowojennej polemiki.
Czy Rosja jest rzeczywiście taką potęgą militarną, jaką próbuje się pokazać światu? Okazuje się, że nie. Jeśli Ukraina przy systematycznej pomocy NATO jest w stanie stawić jej czoła, paniczne nastawienie do tej „drugiej armii świata” jest nieuzasadnione. Racjonalnie rzec biorąc, agresja wobec któregoś z krajów NATO jest mało prawdopodobna, nie mówiąc już o konflikcie z użyciem broni jądrowej. Stan techniczny rosyjskiego uzbrojenia, wyglądający na utylizację arsenału z czasów ZSRS, pokazał prawdę o stanie rosyjskiej techniki wojskowej. Można więc przypuszczać, że potencjał jądrowy Kremla dobrze wygląda tylko na papierze. W efekcie może zagrażać najbardziej samej Rosji. Nie tylko z powodu, że prawdopodobnie wiele pocisków jest niezdatnych do użycia, ale przede wszystkim dlatego, że jakikolwiek atak spowodowałby miażdżącą i ostateczną odpowiedź ze strony Sojuszu Północnoatlantyckiego. O braku przesłanek dla takiego scenariusza mówił ostatnio szef CIA Bill Burnes, który zapewnia, że według danych wywiadowczych USA nie ma zagrożenia atakiem nuklearnym na Ukrainie. Wojska rosyjskie nie planują nawet rozmieszczenia takiego rodzaju broni taktyczniej, która mogłaby być użyta w obecnej fazie konfliktu.
Wojna jednak może się przedłużać. Zacięty opór Ukraińców, brak znaczących sukcesów ze strony Rosji przemawiają raczej za długoterminowym konfliktem służącym wyniszczeniu. Rosja jest lepiej przygotowana do tąpnięcia gospodarki niż w 2015 r., gdy spotkały ją sankcje za inwazję na Krym. Posiada nie tylko 570 mld dol. rezerw walutowych, lecz także stałe dochody ze sprzedaży węglowodorów, które zapewniają jej zarówno Chiny, jak i wiele krajów europejskich. Tylko zalanie rynków tanią ropą, a poziom jej opłacalności produkcji dla Rosjan jest oceniany na 42 dol. za baryłkę, mogłoby skomplikować tę komfortową sytuację.
Nie jest tak różowo
Zarówno w rosyjskim, jak i ukraińskim obozie nie jest jednak tak różowo, jak przedstawiają to propagandowe media obu stron. Jeśli chodzi o Rosję, przyznają to nawet w oficjalnych programach. W propagandowym „60 minut” na kanale Rossija 1 ekspert wojskowy płk Michaił Chodarenok przyznał, że rosyjskie straty są tak duże, że nie pomoże ani powszechna mobilizacja, ani rzucenie wszystkich sił do produkcji uzbrojenia. Rosja po prostu nie ma takich możliwości.
− Załóżmy, że mobilizacja zostanie ogłoszona. Jak szybko uda nam się stworzyć pierwszy pułk lotniczy? Do nowego roku. Nie mamy rezerw, pilotów i samolotów. Dlatego mobilizacja okazałaby się niedużą pomocą – powiedział. – Jeśli jeszcze tej nocy zamówimy nowe okręty, kiedy pierwszy z nich będzie gotowy? Za dwa lata. Jeśli podejmiemy decyzję o stworzeniu nowej dywizji pancernej, kiedy będzie gotowa? Obstawiam, że przynajmniej za 90 dni. I nie będzie wyposażona w nowoczesny sprzęt, bo takiego nie mamy – dodał Chodarenok. Ukraińskie Centrum Badań Armii, Konwersji i Rozbrojenia szacuje, że broni Rosjanom wystarczy najwyżej na rok intensywnych działań.
Tyle po stronie rosyjskiej, a co u Ukraińców? Walczący na wschodzie albo ci, którzy mają kontakt z wojskowymi po tamtej stronie, przyznają w rozmowie, że obraz, który dociera do mediów, jest zgoła inny od rzeczywistego. Strona ukraińska ponosi bardzo duże straty, a na wielu odcinkach walk sytuacja jest dramatyczna. Jeden z ochotników polskich walczących w Donbasie powiedział, że dowodzenie pozostawia wiele do życzenia. Wielu najemników, gdy zetknęło się z okrucieństwami wojny, nie wytrzymało psychicznie i wróciło do domów. Wojna pozostawiła w ich głowach trwałe ślady. Polak, który wozi sprzęt medyczny dla służb ratowniczych przy 57 brygadzie walczącej niedaleko Barwinkowa na froncie charkowskim, opowiada, że jest bardzo ciężko, jest wielu zabitych i rannych, ale duch bojowy nie ustaje i obrońcy ojczyzny walczą z niezwykłą determinacją.
Po skończonych kontraktach z Ukrainy wracają kolejni najemnicy. Do Kanady wrócił jeden z najznakomitszych snajperów o pseudonimie Wali. W obszernym wywiadzie, którego udzielił „La Presse”, przebija rozczarowanie. Postanowił wrócić po tym, jak ostrzegł dwóch ukraińskich towarzyszy broni, aby nie wystawiali się na ostrzał, gdy wyszli na papierosa. Nie posłuchali i na jego oczach trafił ich rosyjski pocisk. Najemnikom brakuje sprzętu ochronnego, szwankuje proces weryfikacji i rozlokowywania wojsk. Brakuje jedzenia, benzyny. To po prostu wojna, a wielu myślało, że jedzie sobie postrzelać jak na safari. Do USA wraca także ulubieniec Twittera, Amerykanin James Vasquez. Żołnierzowi kończy się dwumiesięczny kontrakt na polu bitwy, którego długość wynegocjował z żoną.
Nostalgiczna parada w minorowym nastroju
Jak mocno na nasze umysły działa rosyjska propaganda i kłamstwa oraz ukraińska dezinformacja, można było sobie uzmysłowić w trakcie oglądania tegorocznej parady z okazji 9 maja na pl. Czerwonym. Prowadzili ją dwaj liderzy – Władimir Putin i Siergiej Szojgu, których ukraińskie media uśmierciły lub położyły na łożu śmierci kilkukrotnie. Nie było też dramatycznych scen, sugerowanych przez rozmaite media. Putin ani nie ogłosił wielkiej wojny z Zachodem, ani nawet z Ukrainą. Nie było też powszechnej mobilizacji, lecz jedynie rozkaz większej pomocy rodzinom poszkodowanym na Ukrainie.
− Wojskowa operacja specjalna na Ukrainie była jedynym sposobem, w jaki Rosja mogła zapobiec agresji na jej terytorium – powiedział Putin. – Wszystko wskazywało, że nieuniknione będzie starcie z neonazistami, Banderą, na których postawiły Stany Zjednoczone i ich młodsi partnerzy – dodał. Putin powtórzył więc wszystko to, co słyszeliśmy do tej pory, usprawiedliwiał się publicznie. Bredził, że dążył do pokoju, dlatego rozpętał wojnę.
Tegoroczna parada miała dla Rosjan smutny charakter. Okrojony pokaz wojsk, wszechobecne nawiązania do czasów ZSRS oraz grobowe miny uczestników mówiły wszystko. Putin po raz pierwszy otoczony był łańcuszkiem ochroniarzy. Wielu żołnierzy nawet nie spoglądało w stronę włodarza Kremla, którego dni są najpewniej już policzone.
Tomasz Teluk
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji (www.globalizacja.org)