Tomasz Teluk
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji
Upadek banku inwestycyjnego Silicon Valley Bank, 16. największego w USA banku komercyjnego, oraz kłopoty i przejęcie Credit Suisse, instytucji o globalnym zasięgu, wywołały falę zaniepokojenia stanem światowego sektora finansowego. Jednak naszemu krajowi nie grozi kryzys na rynku finansowym, podobny do tego z 2008 r. Zresztą, dzięki poduszce własnej waluty, Polska wyszła z niego obronną ręką. Teraz podobnie, nie ma powodów do paniki.
Wszystko zaczęło się od bankructwa Silicon Valley Bank (SVB), co uruchomiło gwałtowne wycofywanie depozytów, głównie przez firmy. Plotki o kłopotach SVB, w dobie mediów społecznościowych, rozeszły się lotem błyskawicy, przez co bankowi zabrakło pieniędzy. Była to trzecia w kolejności upadłość banku w Stanach Zjednoczonych. Firma posiadała aktywa w wysokości 209 mld dol. To ponad trzykrotnie mniej od rekordzisty – Lehman Brothers, który utopił 639 mld dol. w 2008 r. i doprowadził do jednego z największych kryzysów na rynku finansowym i nieruchomości.
Tąpnięcie z Doliny Krzemowej powstrzymane
Silicon Valley Bank był siedemnastym co do wielkości bankiem w USA. Posiadał bardzo dużo amerykańskich obligacji skarbowych, które były trzymane docelowo do terminu zapadalności. Gdy inwestorzy rzucili się po gotówkę, musiał sprzedawać je ze stratą. Władze obawiały się efektu domina, ponieważ w banku trzymało środki wiele innych banków i firm technologicznych, które tracąc płynność, mogły znaleźć się w analogicznej sytuacji. Jednakże rząd zagwarantował klientom wypłatę depozytów ponad symboliczną sumę ubezpieczenia, przez co uratował ich przed bankructwem.
Jest to jednak kolejny państwowy interwencjonizm, który faktycznie skutkuje „dodrukiem pieniądza”. Wydaje się, że jego podaż nie ma końca. Gdy pojawią się kłopoty – rząd „puszcza w ruch maszyny drukarskie”. Mimo że można takie działanie uzasadnić tym, że konsekwencje fali bankructw byłyby znacznie gorsze, długofalowo oznacza to podgrzewanie i tak wysokiej już inflacji. Z drugiej strony SVB był symbolem nowoczesnego kapitalizmu. Liberalne regulacje, otwartość banku na innowacje: inwestowanie w start-upy, kryptowaluty i nowe technologie przynosiły krociowe zyski, ale też zwiększały ryzyko, które pojawiło się w najmniej sprzyjającym momencie. Przypadek SVB uwidocznił też problem kreatywnej księgowości w bilansach banków. Właśnie niewliczanie do bilansu strat przy aktualnej wycenie obligacji.
Szybka reakcja FED uratowała rynki. Regulator wpompował w rynek kolejne 300 mld dol. Brytyjska filia SVB UK, gdzie leżało blisko 8,5 mld dol. w depozytach, została przejęta przez HSBC – największy bank w Europie – za symbolicznego funta. Rynki może zostały uratowane, ale znów ucierpiała reputacja sektora finansowego. Ile będzie wart pieniądz w przyszłości? Waluty tracą na potęgę. Wartość pieniądza papierowego spada i to jest najpewniejsza prognoza na kolejne lata.
Ratunkowe przejęcie Credit Swiss
Mimo że finansiści przekonywali, że Europa jest lepiej przygotowana na tego typu perturbacje, to z opublikowaniem swoich wyników finansowych zwlekał Credit Suisse. Bank od dłuższego czasu znajdował się w tarapatach, więc kolejny wstrząs na rynkach był gwoździem do jego trumny. Szwajcarski nadzór finansowy umorzył część jego obligacji, tzw. kokosów, obligacji konwertowanych na kapitał lub umarzanych w razie niewypłacalności, w wysokości 16 mld franków szwajcarskich. Stracili na tym inwestorzy. Akcje banku spadły na łeb na szyję. Szwajcarski potentat borykał się z problemem wiarygodności. Był drugim co do wielkości aktywów bankiem szwajcarskim i dziewiątym w Europie. Klienci regularnie likwidowali w nim depozyty, przez co cierpiały przychody firmy. Nie pomogła mu nawet zapowiedź pożyczki płynnościowej deklarowana przez Szwajcarski Bank Narodowy w wysokości 50 mld franków pod zastaw aktywów.
W rezultacie Credit Suisse został przejęty przez największy bank w kraju – UBS. Bank Szwajcarski obiecał UBS jeszcze większe wsparcie – do 100 mld dol., natomiast suma transakcji miała się zamknąć w kwocie 3,2 mld dol. To ułamek tego, co bank był wart jeszcze kilka tygodni temu. Helweci zainwestowali w stabilność swojego systemu finansowego, co mogło pogrzebać ich największy kapitał, z którego są znani na całym świecie. Transakcja nie wzbudza jednak entuzjazmu wśród ekspertów finansowych. Wielu krytykuje interwencjonizm rządu Szwajcarii, wskazując, że bank powinien ponosić konsekwencje swoich działań, a nie szastać gotówką akcjonariuszy. Zaniepokojeni są także mieszkańcy tego kraju, którzy zdają sobie sprawę, że fuzja dwóch największych banków zmniejszy konkurencję na rynku i zwiększy koszty funkcjonowania sektora.
Szwajcaria Szwajcarią, Europa Europą, a co z Polską? Polskie banki posiadają wysoką płynność i kapitały, uspokajają bankowcy. Ryzyko rozlania się kryzysu na nasz kraj jest nikłe. Polscy ciułacze i firmy nie mają powodu, aby rzucać się na wypłatę depozytów. Dlatego ryzyko utraty płynności przez największe banki jest małe. Kondycja polskiego sektora bankowego jest co najmniej dobra. Nawet wzrastające stopy procentowe nie są w stanie tego zakłócić. Wzrasta także rentowność obligacji skarbowych, natomiast spadająca inflacja i stopy procentowe w przyszłości pomogą całemu sektorowi. Problemem są kredyty denominowane we frankach. Sektor czeka na wyrok TSUE w tej sprawie, jednak posiada odpowiednie rezerwy na ten cel. Chodzi o kwotę rzędu kilkudziesięciu czy nawet 1000 mld zł.
Co z naszym rynkiem nieruchomości?
Eksperci patrzą też z oczekiwaniem na rynek nieruchomości, albowiem zakup nowych działek, domów i mieszkań jest ściśle związany z dostępnością gotówki na rynku, kredytów hipotecznych i możliwości firm oraz konsumentów. Na rodzimym rynku widać zadyszkę. Liczba wydanych pozwoleń na budowę jest aż o 1/3 niższa niż w zeszłym roku. O podobną wartość różni się liczba rozpoczętych budów przez deweloperów. Inwestorzy indywidualni budują o blisko 29 proc. mniej niż rok wcześniej. GUS informuje także, że oddano 2,9 proc. mniej mieszkań do użytkowania niż w okresie od stycznia do lutego 2022 r. Oznacza to ubytek 34 tys. lokali. Co ciekawe, rośnie natomiast zdolność kredytowa Polaków. W marcu jest to wzrost na poziomie kilkunastu procent i taki trend trwa już od 9 miesięcy. Przeciętna trzyosobowa rodzina jest w stanie zadłużyć się w banku na 527 tys. zł. To efekt poluzowania wymogów zdolności kredytowej przez Komisję Nadzoru Finansowego. Łatwiejszy jest zatem dostęp do kredytów dla rodaków. Rosną także wynagrodzenia. Dlatego w ciągu najbliższych lat przewiduje się dalszy wzrost zdolności.
Naprzeciw potrzebom Polaków wychodzi rząd. Program Pierwsze Mieszkanie przewiduje dostęp do kredytów ze stałym oprocentowaniem 2 proc. przez okres 10 lat na zakup wymarzonego lokalu. Program ma ruszyć już w lipcu tego roku. Jednak Narodowy Bank Polski studzi optymizm. Według NBP Pierwsze Mieszkanie zwiększy popyt na mieszkania i przyczyni się do dalszego wzrostu ich cen. Nie zwiększy to więc dostępności mieszkań, lecz pomoże deweloperom i spekulantom. „Rozwiązania proponowane w projekcie ustawy wspierają jedynie stronę popytową na rynku nieruchomości, przez co nie przyczyniłyby się w zauważalny sposób do zwiększenia dostępności mieszkań w Polsce. Ze względu na fakt, że instrument »bezpieczny kredyt 2 proc.« wspierałby jedynie stronę popytową na rynku nieruchomości, jego wprowadzenie oddziaływałoby w kierunku wzrostu cen mieszkań, przyczyniając się do poprawy sytuacji finansowej deweloperów, a także podmiotów gospodarczych, które są obecnie właścicielami wielu mieszkań, w tym osób zamożnych” – czytamy w opinii.
Rozmaite instytucje i fundusze inwestycyjne mają już w naszym kraju ponad 11,6 tys. mieszkań na wynajem. Okazuje się, że dla większości młodych ludzi jedyną szansą na wyprowadzenie się z rodzinnego domu jest wynajem, a nie zakup własnego mieszkania. Czy kolejne pokolenie okaże się „pokoleniem bez własności”, zależy w dużej mierze od polityki rządzących.