Co dobrego można powiedzieć o ostatnim spotkaniu unijnych ministrów energii? To, że się odbyło, a politycy wciąż ze sobą rozmawiają. Chwilowo zamilkła natomiast Komisja Europejska czekając do 14 września, kiedy Ursula von der Leyen ogłosi raport o stanie Unii Europejskiej. Choć z drugiej strony, dla higieny psychicznej Europejczyków lepsze byłoby jej milczenie – przynajmniej w kwestii kryzysu energetycznego.
W każdej rodzinie są wstydliwe i bolesne sprawy, których nie porusza się podczas spotkań, aby nie wywoływać złych emocji. Jak się okazuje tematów tabu nie brakuje też w unijnej rodzinie. Na forum 27 unijnych ministrów energii omówiono cztery główne obszary, w których państwa członkowskie oczekują działań ze strony Komisji Europejskiej. Chodzi o ograniczenie zysków producentów energii elektrycznej, ewentualne limity cenowe dla gazu, redukcję zapotrzebowania na prąd w skali całej wspólnoty oraz pieniądze, które pozwolą jakoś ogarnąć ten chaos.
Jeśli ktoś oczekiwał po tym spotkaniu rewelacji albo rewolucji to się srodze zawiódł.
Rozbieżności między państwami członkowskimi nadal są zbyt duże, aby liczyć na jakieś konkretne decyzje. Ministrowie energii zażądali za to, aby jak najszybciej swoje wnioski przedstawiła Komisja Europejska. Z tym może być kłopot. Nieoficjalnie wiadomo, że brukselska administracja dostała szlaban na publiczne wypowiedzi aż do 14 września, kiedy to Ursula von der Leyen przedstawi raport o stanie Unii Europejskiej. Czego można się spodziewać po orędziu przewodniczącej Komisji Europejskiej? Zapewne nie tego, czego oczekują Europejczycy. Zamiast konkretów dostaniemy – jak zawsze – stek banałów na poziomie pogadanki motywacyjnej dla przedstawicieli handlowych.
Wielkim nieobecnym w agendzie spotkania ministrów energii był system uprawnień do emisji dwutlenku węgla (ETS).
Chce o tym rozmawiać przede wszystkim Polska. Premier Mateusz Morawiecki od wielu tygodni apeluje, aby zawiesić system bądź obniżyć cenę ETS do poziomu 20 – 30 euro. Rynkowy kurs uprawnień, który w tym roku wielokrotnie przebił pułap 90 euro, nie ma nic wspólnego z gospodarką. Jest tylko i wyłącznie efektem spekulacji. W polskich realiach ta danina klimatyczna stanowi około 60 proc. kosztów wytworzenia energii elektrycznej. Nie trzeba być matematykiem ani ekonomistą, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy zrobienie porządku na rynku uprawnień do emisji CO2 może – przynajmniej częściowo – rozwiązać nasze problemy?
Niestety, grupa trzymająca władzę w Unii Europejskiej nie chce na ten temat rozmawiać i panicznie boi się, że destrukcyjną rolą ETS zainteresuje się w końcu opinia publiczna.
Podczas niedawnej wizyty we Francji, premier Mateusz Morawiecki zaproponował, aby na dwa lata zamrozić cenę uprawnień na poziomie 30 euro. Ursula von der Leyen od razu, wręcz automatycznie wydała komunikat, że nie tędy droga, ponieważ ETS jest niezbędnym narzędziem do walki ze zmianami klimatycznymi. Można jedynie zapytać, w jakim świecie żyją unijne elity? Nie widzą, że obecna wojna może przekształcić się w konflikt globalny, który – w najbardziej negatywnym scenariuszu – spowoduje, że przestaniemy się martwić wpływem zmian klimatycznych na naszą cywilizację, bo nie będzie cywilizacji. Poza tym narzędzia do walki z ociepleniem nie znajdują się w Unii Europejskiej, ale w Chinach, Indiach, Brazylii, Pakistanie, Rosji, czyli w krajach, które emitują najwięcej dwutlenku węgla i za nic mają ograniczenia środowiskowe.
Zmowa milczenia wokół ETS nie jest sytuacją patową, ale patologiczną. Komisja Europejska traktuje ETS jak świętą krowę, która mimo, że stoi na środku drogi i paraliżuje ruch musi pozostać nietykalna.
Ursula von der Leyen na politycznym boisku gra tak, jak jej Niemcy pozwalają. Oficjalna wykładnia rządu w Berlinie na temat obecnego kryzysu energetycznego jest taka, że za wszystko odpowiada Putin. To tylko część prawdy. Wojna na Ukrainie nie jest przyczyną, ale skutkiem chorej sytuacji, która ma miejsce w europejskiej energetyce. Putin wiedział, że polityka Zielonego Ładu osłabia unijną gospodarkę i doskonale znał skalę uzależnienia Niemiec od rosyjskiego gazu. Połączył te dwa fakty i znalazł dziejowe „okienko” dla swoich chorych, imperialistycznych ambicji. Wykalkulował, że ze strachu przed zimnem i ciemnościami Niemcy, a ich śladem cała Unia Europejska, nie kiwną palcem w obronie Ukrainy. Faktycznie, gdyby wszystko zależało od Niemiec i ich akolitów, nad Kijowem powiewałaby dziś biało-niebiesko-czerwona flaga. Na szczęście są jeszcze takie państwa jak USA, Wielka Brytania, Polska, kraje bałtyckie, dzięki którym Putin łamie sobie zęby na Ukrainie.
Skoro część świata potrafi wykazać się odwagą w konfrontacji z kremlowskim złem, dlaczego Unia Europejska nie umie stawić czoła kryzysowi energetycznemu, który jest przecież problemem mniejszym, niż wojna?
To nie powinno być aż tak trudne. W krótkoterminowej perspektywie można zawiesić ETS i wprowadzić maksymalne ceny na gaz, co pozwoliłoby ustabilizować rynek energetyczny i złagodzić trudności, jakie czekają nas tej zimy. Trzeba równoległe myśleć o planie długofalowym. Unia Europejska nie może dać się zaskakiwać takim czynnikom jak koronawirus, Putin czy nieskuteczność energetyki odnawialnej.
W dziejach ludzkości zarazy, dyktatorzy i anomalie pogodowe pojawiają się na tyle często, aby uwzględnić ich ewentualność w budowaniu bezpieczeństwa energetycznego. Gdyby Unia Europejska kierowała się logiką, odpowiedzialnością i odwagą, Ursula von der Leyen ogłosiłaby 14 września reset polityki klimatycznej. Nie rezygnujmy z energii odnawialnej, lecz ustawmy ją we właściwym miejscu – nie przed, ale obok energetyki węglowej, gazowej i atomowej. Szanujmy klimat nie poprzez narzucanie sobie chorych, cywilizacyjnych ograniczeń, lecz przez zmianę nawyków konsumpcyjnych i unowocześnianie procesów technologicznych. Ursula von der Leyen tego nie powie. Usłyszymy to co zawsze: jest ciężko, ale będzie dobrze i najważniejsze: ręce precz od ETS!
Izabela Kloc
Poseł do Parlamentu Europejskiego, Prawo i Sprawiedliwość.