Ryszard Czarnecki
Skrajności są groźne. Także w polityce międzynarodowej. Może zwłaszcza w relacjach między sąsiadami. Przez długi okres mieliśmy w stosunkach między Polską a Ukrainą bezkrytyczny – z naszej strony – obraz wieczystej harmonii na linii Warszawa–Kijów. Piękne to było, ale obraz ten nie chciał zakładać dość oczywistych między państwami pojawiających się różnic w interesach. Wspólnota celów strategicznych wcale przecież nie wyklucza różnic w bieżących sprawach gospodarczych czy zróżnicowanego nastawienia do innych państw.
Od tamtej skrajności teraz przeszliśmy do drugiej skrajności, która polega na eksponowaniu różnic interesów w obszarze rolnictwa jako kwestii fundamentalnej. Obrona interesów polskich rolników i rodzimego rolnictwa jest rzeczą oczywistą i naturalną – można mieć tylko pretensje, że tak późno jest to przez państwo polskie artykułowane. Jednak nie może to słuszne upominanie się o polskie interesy przesłaniać strategicznej wspólnoty losu. Można połączyć jedno z drugim. Wbrew niektórym „ekspertom” nie jest to wcale alternatywa „albo, albo”, tylko koniunkcja „ i to, i to”.
2024 rokiem wyborów na Ukrainie
Uśmiecham się, gdy twardo biją pięścią w stół w sprawie obrony naszych racji gospodarczych w stosunkach polsko-ukraińskich ci, którzy przedtem w ogóle się o tym nie zająknęli. Mają pełne prawo bronić polskich interesów – i dobrze, że to czynią – wszak zarówno można to było czynić wcześniej, jak i teraz można o tym mówić. Jednocześnie trzeba spokojnie argumentować, i to zarówno na użytek zewnętrzny, jak i wewnętrzny, że obronę polskich interesów w gospodarce, w tym w rolnictwie, można pogodzić z wyzwaniami geopolitycznymi, które wymagają sojuszu z Kijowem – czy też mówiąc ściślej, wsparcia dla Kijowa.
Nie będę tutaj ustosunkowywał się do wypowiedzi ministra Jacka Czaputowicza, którego oceny uważam za głęboko niesprawiedliwe i nieadekwatne do rzeczywistości. A oceny personalne kierowane pod adresem obecnego ministra spraw zagranicznych prof. Zbigniewa Raua – za po prostu krzywdzące.
Zwracam uwagę jednak, że wręcz schizofrenicznie zachowują się ci politycy opozycji, którzy z jednej strony oskarżają rządzącą w Polsce formację, że broni interesów polskich rolników czy szerzej naszej gospodarki narodowej z powodu październikowych wyborów parlamentarnych, a z drugiej – w kontekście działań strony ukraińskiej nawet się nie zająkną, że przecież u naszego wschodniego sąsiada też przecież niedługo… będą wybory! I to mimo trwającej tam wojny.
Różnica, gdy chodzi o wybory w Polsce i na Ukrainie – a przynajmniej główna różnica – jest tak naprawdę jedna: wybory nad Wisłą odbędą się jesienią 2023 r., wybory na Ukrainie zaś w 2024 r. Dodajmy, że chodzi tam o wybory podwójne, czyli prezydenckie i do Werchownej Rady, czyli jednoizbowego parlamentu ukraińskiego. Dodajmy, że i my będziemy mieć w roku przyszłym podwójne wybory. Ważne, choć jednak mniej ważne niż prezydenckie i parlamentarne, które decydują o władzy na szczeblu centralnym – bo samorządowe i do Parlamentu Europejskiego.
Siła w jedności
Tak, stawiam tezę, że pewne działania władz w Kijowie – poza artykułowaniem własnego interesu narodowego, czasem innego niż nasz, polski – wynikają ze względu na kampanię wyborczą, która już się tam toczy. W gruncie rzeczy w podskórny sposób toczyła się też kilka miesięcy temu, jednak między głównymi aktorami sceny politycznej w Kijowie obowiązywała niepisana umowa sprowadzająca się do wystrzegania się publicznego mówienia o różnicach i wzajemnej krytyki co ważniejszych polityków i sił politycznych na Ukrainie. Cezurą w tej sprawie okazał się ostatni szczyt Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego w Wilnie. Strona ukraińska słusznie uznała, że trzeba eksponować jedność, bo to może – choć nie musi – pomóc w uzyskaniu jak najlepszego rezultatu dla Kijowa ze strony szczytu NATO na Litwie.
Jednak po szczycie hamulce pękły i zobaczyliśmy „barwy kampanii”. Poprzednik Wołodymyra Zełenskiego na stanowisku prezydenta Republiki Ukrainy Petro Poroszenko w ostatnich dwóch tygodniach odbył rajd po mediach, w którym zdecydowanie zaatakował głowę państwa, winiąc Zełenskiego za porażkę Ukrainy na szczycie NATO. Inna sprawa, że być może błędem ze strony Kijowa było nadmierne eksponowanie oczekiwań po spotkaniu przywódców Paktu i przyjęcie narracji, że będzie to szczyt „przełomowy” czy „historyczny”.
Ten tour Poroszenki przypomniał tym, którzy zapomnieli na Zachodzie, że w przyszłym roku Ukraina będzie miała podwójne wybory i że niektóre z podejmowanych obecnie przez kijowską administrację decyzji należy czytać w wyborczym kontekście. Należy zapewne nieraz z nimi polemizować, można je krytykować, można naszym sąsiadom pokazywać, że się mylą – ale nie bądźmy, na Boga, zaskoczeni, że również i oni mogą się wypowiadać i decydować, mając na względzie kalendarz wyborczy. Nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem tych enuncjacji czy działań – ale na pewno trzeba widzieć ten wewnątrzpolityczny kontekst.
Wybory w dobie wojny
Ktoś zapyta, czy na Ukrainie powinny odbyć się wybory, skoro trwa wojna i jedna piąta terytorium tego państwa jest okupowana przez inne państwo? Mógłby to być pretekst albo nawet realny powód do przełożenia elekcji zarówno głowy państwa, jak i ukraińskiego sejmu. Co więcej, Zachód doskonale by zrozumiał takie wyborcze przesunięcie w czasie.
Advertisement
Uważam jednak, że ekipa Zełenskiego na opóźnienie wyborów nie pójdzie. W grę wchodzić mogą zarówno względy państwowe, jak i stricte partykularne. Państwowe – bo interes kraju wymaga, aby na zewnątrz, szczególnie do przyszłych (kiedy?) partnerów w NATO i Unii Europejskiej, wysłać sygnał o tym, że mimo wojny ukraińska demokracja triumfuje, a to oznacza zwycięstwo stabilizacji i normalizacji w Kijowie.
Względy partykularne też mogą odgrywać kluczowe znaczenie. Oto bowiem Zełenski wydaje się dzisiaj jeszcze u szczytu popularności. Nie uciekł z kraju po agresji Rosji, choć proponowali mu to Amerykanie. Jest autentycznym liderem własnego narodu, zdominował wewnętrzny przekaz medialny, ma w miarę silną pozycję międzynarodową i jest bardzo popularny wśród Ukraińców – i to bez podziału na Ukrainę zachodnią czy wschodnią. Ma szansę „dojechać” z tym wysokim czy może nieco mniejszym poparciem do przyszłorocznych wyborów, a opóźnianie ich nie leży w jego interesie.
Także w społeczeństwie ukraińskim narasta zmęczenie wojną i jej kosztami. Ten proces będzie się nasilał w miarę upływu czasu, a nie słabł. Zełenski, który przecież wygrał wybory w 2019 r. jako – o czym wielu dziś już nie pamięta – zwolennik pokoju i zakończenia nieformalnie trwającej wojny z Rosją (sic!), akurat to wie doskonale. A ponieważ ma też politycznego nosa, to wie, że w narodzie, którego los zdominowała wojna, jego głównym konkurentem może być coraz bardziej popularny, ceniony przez żołnierzy, media i opinię publiczną głównodowodzący ukraińskiej armii Wałerij Załużny. Dlatego też w interesie Zełenskiego są wybory o czasie, a nie ich opóźnianie.
Polska musi bezwzględnie bronić swoich interesów i je jasno artykułować wobec naszego wschodniego (i nie tylko wobec niego) sąsiada. Nie czekajmy więc, aż Ukraina zacznie się domyślać, o co nam chodzi i co jest dla nas priorytetem.
Jednak warto, broniąc polskich pozycji, pamiętać, że w Kijowie już trwa i narasta wyborcza gorączka…